POMERANIA STYCZEŃ 1980 W KRĘGU NIEMOCY KURS NA MŁODZIEŻ Z MŁODYCH LAT M. BYSTROŃ PRZËSCYGANI CZASU DZIENNIK A. GRZYBA UROCZËZNË W CZĄDZE ROKU Z RIWIERY DO RZYMU MIĘDZY NAKŁEM A ANAGNI NIEZDOLNI? ZWYCZAJE ROLNIKÓW Rok XVII ZARZĄD GŁÓWNY ZRZESZENIA KASZUBSKO-POMORSKIEGO 1980 Nr 1 (96) REDAGUJE KOLEGIUM: Konrad Ciechanowski Jerzy Kledrowski Wojciech Kledrowski (redaktor naczelny) Stanisław Pestka Edmund Puzdrowskl Krystyna Puzdrowska (sekretarz redakcji) Jerzy Samp STALE WSPÓŁPRACUJĄ: Lech Bądkow&kl Tadeusz Bolduan Józef Borzyszkowskl Edward Breza Zygmunt Brockl Ryszard Clemlńskl Stanisław Jankę Aleksander Labuda Anna Lajmlm; Kazimierz Ostrowski Jerzy Treder Izabella Trojanowska ADRES REDAKCJI: Długi Targ 8/10 80-828 Gdańsk tel. 31-36-5« Konto PKO: Gdańsk 19510-5890-132 wydawca: zarząd główny zrzeszenia kaszubsko-pomorskiego Prenumerata roczna 150 zł Nakład 2000 egz. Druk. Gd. Wyd. Pras. — Nr 3088 — j-7 W numerze: 1 DANUTA SIEMIŃSKA - W kręgu niemocy i rusztowań 2 FRANCISZEK SZCZĘSNY - Kurs na młodzież 3 STANISŁAW JANKĘ - Świat z młodych lat 5 RYSZARD CIEMIŃSKI — W administrowaniu niezdolni? 7 JERZY SAMP - Wokół prawdy o zełganym demonie (3) 10 MARIAN MAJKOWSKI - W lagrze (dokończenie) 13 EUGENIUSZ GOŁĄBEK — Przëscygani czasu 16 ANDRZEJ GRZYB - Dziennik 18 URSZULA OLSZEWSKA - Pamiętnik (23) •5 *. .jm . * > * •- • ».#«,'. ąS 21 ANNA ŁAJMING - Wspomnienia z młodości (dokończenie) 24 FRANCISZEK RUTKOWSKI — Z Riwiery do wolnego Rzymu 27 ALFONS FILIP - Wspomnienia z wojny (4) 30 ALEKSANDER LABUDA - Uroczëznë w czqdze roku (2) 32 JERZY TREDER — Ze Słownika Sychty. Wierzenia i zwyczaje związane z rolnictwem i rybactwem 36 JAN POWIERSKI — Między Nakłem a Anagni 40 Klęka - Z życia Zrzeszenia W kręgu niemocy i rusztowań Danuta Siemińska Bytów. Stara słowiańska osada, której burzliwe dzieje nie zdołały zetrzeć jej kaszubskiego charakteru. Długa jest lista nazwisk ofiarnych ludzi, szczerze tej ziemi oddanych. Lista ciągle otwarta, bo i dzień dzisiejszy zostawia na niej swój ślad. W-ielu jest w Bytowie żywo zainteresowanych sprawami regionu, usiłujących dokonywać na co dzień twórczej symbiozy tradycji ze współczesnością. Usiłujących... Na niewielkim wzniesieniu, w miejscu dawnego słowiańskiego castrum, wznieśli przed wiekami Krzyżacy zômek. Historia nie była dlań łaskawa. Zniszczony i częściowo spalony podczas „potopu szwedzkiego" uchronił się w XIX w. od planowanej rozbiórki „prozaicznym" brakiem pieniędzy. Niewiele uszkodzony podczas ostatniej wojny — przetrwał do naszych czasów. Od kilkunastu lat-trwa odbudowa bytowskiego zamku. Tempo przeprowadzanych tam prac jest jednak tak powolne, że nawet najwięksi optymiści nie wierzą już w realność kolejnych terminów. Szanowne skądinąd i wielce zasłużone przedsiębiorstwo, jakim jest Pracownia .Konserwacji Zabytków, wystawia na ciężką próbę cierpliwość gospodarzy miasta oraz przyszłych użytkowników obiektu. Obietnicami, li tylko werbalnymi okazywały się zapewnienia o rychłym uruchomieniu kolejnych instytucji w powołanych jio nowego życia skrzydłach zamkowych. Jednym z zawiedzionych i co tu kryć — rozgoryczonych jest mgr Piotr Cielecki, dyrektor Muzeum Zachodnio-Kaszubskiego. Rozmowę naszą rozpoczynam od pokazania notatki, jaka ukazała Siię na temat muzeum w jednym z numerów „Pomeranii". Szybko przebiega oczami tekst. — Nić się nie zmieniło, mimo że informacja jest sprzed dwóch lat. Sama pani widzi. Zajmujemy, a raczej wypożyczamy dzięki uprzejmości pracowników Miejskiej Biblioteki Publicznej jedną salą wystawową o powierzchni 117 m kwadratowych i dwa maleńkie pomieszczenia biurowo-magazynowe. To mniejsze — to moje królestwo. Kiedy obejmowałem kierownictwo tej placówki, zapewniano mnie, że w stosunkowo niedługim czasie zostanie oddane do dyspozycji muzeum skrzydło, obejmujące Dom Zakonny, Basztę Kwadratową i Młyńską o łącznej powierzchni ok. 1000 m kw. Termin oddania — w połowie 1973 roku. Jak nietrudno obliczyć, minęło już 6 lat, a my ciągle pracujemy w warunkach tej nader uciążliwej prowizorki. Co więcej, w 1980 r. ma być przétazane bytowianom Skrzydło Książęce, przeznaczone na hotel i restaurację. Dopiero po tym terminie przystąpi inwestor do remontu pomieszczeń przewidzianych dla nas. Bardzo chciałbym podać choćby przypuszczalny termin otwarcia muzeum. Niestety, w tej sytuacji wolę się powstrzymać od składania jakichkolwiek deklaracji. Zalega krępująca cisza, którą pierwszy przerywa gospodarz. — Proszę to obejrzeć — mówi, podając niewielką figurkę. — Zadumany kaszubski światek, dłuta niezna nego artysty. Jego niewątpliwe piękno starł jednak czas, nieubłagany w swym niszczącym działaniu. — Pilnie chyba wymaga niezbędnych zabiegów konserwatorskich? — A tak. Tylko, że nieprędko się ich doczeka. Nie on jeden zresztą. Na stanie mamy 2500 eksponatów i każdy z nich wymaga natychmiastowej pomocy. — Dlaczego więc ich nie konserwujecie? — Bo nie ma konserwatora, nie mamy odponńedniej pracowni dla tego typu prac z tej prostej przyczyny, że nie ma jej gdzie uruchomić. Owszem przewidziana jest takowa, ale w... Baszcie Kwadratowej. Tymczasem zaś robimy co możemy. — To znaczy co? — Dostępnymi nam metodami i środkami zabezpieczamy eksponaty przed dalszym zniszczeniem. To wcale nie znaczy, że nie zdajemy sobie sprawy z po-łowiczności naszych poczynań. Tym bardziej, że miejsce ich przechowywania urąga wszelkim przyjętym w muzealnictwie normom i ustaleniom. Bo cóż to za magazyn, w którym z takim trudem i poświęceniem zbierane pamiątki tej ziemi, skazane są na dalsze niszczenie. Brak miejsca i klimatyzacji oraz wilgoć — robią przecież swojt. — Czy uważa Pan zatem, że sytuacja w jakiej znała zło się Muzeum Zachodnio-Kaszubskie jest wręcz alarmująca? — Z całą odpowiedzialnością tak twierdzę. — Nie zniechęca to was? — W pewnym stopniu. Zabrzmi lo może pompa-tycznie, ale mimo wszystko czujemy się tu potrzebni. Muzeum cieszy się sporym zainteresowaniem ,zwiedzających. W ciągu roku odwiedza je 20 000 o- sób, z czego połowa tylko przypada na turystów. Przychodzą do nas, niekiedy gromadnie, mieszkańcy okolicznych wiosek i nie bez dumy rozpoznają na wystawach swoje darowizny. Są też i tacy, którzy po niewczasie żałują zniszczenia niepotrzebnych już im sprzętów gospodarstwa domowego oraz narzędzi pracy. Jeszcze bardziej żałujemy my, ponieważ niektóre wytwory ludowej kultury są dziś już nie do nabycia. — A jakie rezultaty daje penetracja terenu? — W chwili obecnej — znikome. Zdajemy sobie spra wę, że najlepszy okres zbierania eksponatów mamy poza sobą. Przypadł on na dziewięcioletni okres bardzo aktywnej działalności Społecznego Komitetu, 1 poprzedzający utworzenie muzeum.. W tym czasie zebrano 1500 obiektów z dziedziny hodowli, rolnictwa, gospodarstwa domowego i sztuki. , Dzisiaj, mimo rozszerzenia obszaru poszukiwań na południowy wschód, nasza działalność zbieracka ogranicza się w zasadzie do reliktów kulturowych tzw. osadników, którzy napłynęli na te tereny po 1945 roku. Bardzo często zdarza się. że oni sami przychodzą do nas z cennymi darami, nie szczędząc przy okazji krytycznych uwag i postulatów. — Zauważyłam, że na wystawie obrazującej .przekro jowo zbiory muzeum, dość Licznie reprezentowane są rzeźby współczesnych artystów ludowych. — Nie jest to przypadkowe. Uważam bowiem, że muzeum nasze, mimo wszystkich wyżej wymienionych trudności i przeciwieństw losu, powinno spełniać rolę mecenasa artystów ludowych. Już sam fakt zakupu, nieraz kontrowersyjnego, jest formą opieki nad tymi twórcami. Im daje satysfakcję a nam wzbogaca zbiory. Zamierzamy utworzyć galerię rzeźby kaszubskiej, w której nie może przecież zabraknąć Licy, Hewelta, Zwolakiewicza czy Kostki. Mamy tę świadomość, że to co kupujemy nie zawsze jest dziełem sztuki, ale na pewno świadectwem określonego środowiska kulturowego. Tego środowiska, które chcemy możliwie najpełniej zaprezentować odwiedzającym nas gościom. — Co jest lub będzie waszą specjalnością? — Wystawy czasowe. Mieliśmy ich do tej pory kilka, organizowanych poza sezonem turystycznym, a mimo to — licznie oglądanych. Były więc: „Współczesna sztuka ludowa Kaszub", „Skrzynie ludowe na Pomorzu Środkowym", „Osadnicy — wystawa nabytków", „Malarstwo i grafika plastyków gdańskich'' i inne. Ciągle jednak marzą się nam wystawy sreber, białej broni, malarstwa młodopolskiego w odbudowanych wnętrzach zamkowych. Ulegając, swojego czasu, złudnym obietnicom rychłego przeniesienia do właściwej siedziby, prowadziłem rozmowy z kilkoma placówkami muzealnymi w kraju dotyczące wypożyczenia sreber i broni. Niestety, trzeba było je przerwać i uzbroiwszy się w cierpliwość — czekać. — A w międzyczasie? — Zorganizowaliśmy Muzeum Polskiej Szkoły w Pło towie, które jest naszym oddziałem, podobnie jak istniejący od kilku lat skansen — zagroda w Somi-nach. Zgromadzone przez nas eskponaty pochodzą głównie z bytowskiego i złotowskiego. Większość z nich przekazała p. Władysława Knosała z rodziny Styp-Rekowskich, była nauczycielka szkól polskich w Niemczech. Dziękując miłemu gspodarzowi za rozmowę nadmieniam, że jadę do Somin, by obejrzeć wspomnianą już zagrodę gburską. — Tam stoją tylko dwa obiekty — mówi Cielecki — zamiast planowanych • czterech. Jest więc budynek gospodarczy i chatka owczarza, a w bliżej nieokreślonej przyszłości mają stanąć: stodoła i chałupa. Swoistej pikanterii dodaje fakt, że cały teren, na którym znajduje się zagroda, pozostaje ciągle w rękach prywatnych. Jakoś nie mogą doczekać się szczęśliwego końca pertraktacje z aktualnym właścicielem. Opuszczam Bytów z mieszanymi uczuciami. Tyle tu spraw czeka na zdecydowane i właściwe rozwiązanie. Kto zatem przerwie zaczarowany krąg niemocy i rusztowań? Kurs na młodzież Franciszek Szczęsny Matka moja wtedy wracała do domu, z robót przymusowych u Niemca Wajsa w Kobysewie. ileiedy przez Żukowo maszerował Stutthof „drogą śmierci". Ojciec natomiast przyjechał dopiero na początku lata z czeskiej partyzantki, dokąd zawiały go losy wojennej zawieruchy. Dopiero potem, w przepisowym czasie w zmęczonym wojną i gnębionym durem brzusznym Kiełpinie, przyszedłem na ten najpiękniejszy ze światów. Nie należę więc do tej generacji, która walczyła i. przeżyła, która teraz może dać świadectwo prawdzie, na której bohaterskich czynach możemy być wychowywani, my — młodzież. To, że zabieram głos w ankiecie „Pomeranii" obok wielkich sław. uznawanych w kraju i za granicą, niech nie będzie poczytane mi za zarozumiałość. Nie 0 to idzie. Chciałbym wszysftkim, którzy czytają to pismo i którym bliskie jest dobro Kasziub, pokazać co czują i co wiedzą o swoim regionie młodzi z mojego pokolenia. Niech ta szczypta wiadomości przyczyni się do uratowania tego co nie może zaginąć. Babka moja, o której napisano — narodowość — niemiecka, wyznanie — katolickie", zanim zmarła nauczyła mnie zaledwie kilku słów po polsku. Później piastunką moją była z litości przygarnięta Niemka, która dla odmiany mówiła tyilko po niemiecku 1 zanim desportowano ją do dopiero co powstałej NRF, nauczyła mnie nieźle „szprechać". Ptrze-stępując próg szkoły podstawowej mówiłem wy- łącznie po kasz/ubskju, bo tak mówili rodtzice i wszyscy wokół> I tu zaczęła się gehenna, bo kazano nam mówić wyłącznie po polsku, a ja znałem tylko wierszyk „Kto ty jesteś? — Polak mały...". Recytowałem go zwykle wtedy, kiedy ojciec chciał się mną pochwalić. Najtrudniej radziliśmy sobie z opowiadaniem czy-tanek swoimi słowami, brakowało polskich słów, przy tym baliśmy się ośmieszenia i bicia. A wybijano nam kaszubszczyznę, wybijano. Nie zapomnę jak kierowniczka szkoły ostrzem ołówka niczym mizerykordią biła po plecach koleżankę pozostawiając krwawe ślady na jej dziięcięcych plecach. O dziwo, nie buntowaliśmy się przeciwko systemowi, zgodnie przyjmowaliśmy, że to co polsJcie, co nowe, to lepsze i doskonalsze. Tylko ta kobieta, ona budziła w nas uczucde, które było mieszaniną nienawiści, strachu i podziwu. Byliśmy posłuszni kiedy kazano nam kochać Polskę, o której nie mieliśmy pojęcia, i kiedy kazano dawać swoje grosiki na umęczoną, biedną, odbudowującą się Warszawę. Z przejęciem recytowaliśmy wierszyki o modrej Wiśle co po szerokim polu płynie, zupełnie zapominając o naszej pracowitej Raduni co tak malowniczo meandruje tuż za wsią aby wpaść w również malowniczy przełom w sąsiedniej wsi. Jednakże naszego pędu do polskości nie można było nazwać owczym, z sobą rozmawialiśmy po kaszuhsku i biada temu kto próbował się wyłamać — był niemiłosiernie wykrawany. 2 W szkole średniej, dokąd wybrały się aż dwie osoby z klasy, było już inaczej, tu polski królował absolutnie. Ale jaki to był pożal stię Boże polsiki najlepiej wiedzą polonistki, panie Regina Żukowska i Zofia Baranowicz z kartuskiego liceum ogólnokształcącego. Tylko dzieci inteligentów z Kartuz mówiły płynnie, pozostałe często „zacinały się" i co gorsze — były w większości. Ja syn chłopo-robotnlka z kilkunastoosobowej rodziny do tych ostatnich należałem. To, że tu nie wybijano z nas wszystkiego co kaszubskie jest głównie zasługą długoletniego niezrównanego dyrektora liceum Teodora Elasa — wielkiego przyjaciela młodzieży i Kaszuby z Grzybna, oraz dzielnie wspierającego go byłego partyzanta Gryfa Pomorskiego — Alfonsa Pryczkowskiego. Ich uczniem zostałem, bo zamarzył mi się bardzo męski zawód, oficerski mundur i stanowisko na mostku kapitańskim. Niestety marzenie nie ziściło się, nie poszedłem na morze. Za zagubienie dokumentów oskarżałem wówczas pocztę. Dziś dzięki „Pomeranii" domyślam się, że nie poczta tu zawiniła, ale miejsce urodzenia. Później na studiach w Warszawie jakiś belfer zapoznając się z moim „pechowym" miejscem urodzenia zadał mi pytanie. — Skąd się tam znalazłeś? — Moi rodzice tam miesżkali. — Tak, a pb niemiecku umiesz? — Nie — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. (Przyznaję, że nie rozumiałem wówczas sensu tych pytań ani podejrzliwego spojrzenia jakim mnie pożegnał. Nieco później wyjaśniono mii jaka je sit różnica między toporkiem i Kaszubą. I choć przodowałem w nauce, zawsze byłem kimś gorszym i co smutniejsze nie miałem argumentów na odparcie insynuacji. Z potrzeby wyrwania się z tego piekła., o którym tak pisał F. Nietzsche: „Każdy, kto kiedykolwiek zbudował jakieś »nowe niebo« znajdował moc do tego dopiero we własnym piekle" — zapoznałem się ze wszystkim co udało się zdobyć, a co traktowało o Kaszubach. Długo musiałem szukać i może dlatego tak się zapaliłem, że nie poprzestałem na stosunkowo ubogiej literaturze, ale zacząłem rozmawiać z ludźmi. Okazało się. że nawet od najbliższych i znajomych można dowiedzieć się nieprawdopodobnych rzeczy. Bywało, że przerażenie ogarniało mnie kiedy uzmysławiałem sobie, że całe życie mógłbym przechodzić obok nich nie dowiedziawszy się niczego. Z małymi wyjątkami żaden z nich nie chwalił się swoją bogatą przeszłością, a już na pewno nikt jej nie spisał. A szkoda, bo wiele ciekawych i pouczających wartości stopniowo zabierają z sobą do grobu. Zdobyte wiadomości utwierdziły mnie w przekonaniu, że Kaszubi nie są w żadtnej mierze gorsi od innych i raczej powód do dumy mam, niż do wstydu ze swego pochodzenia. Dziś potrafię udowodnić to każdemu kto kieruje się rozumem i z płaską jak dłoń głupotą wspartą tępym uporem nie twierdzi, że toporek należy ostrzyć a Kaszubę tępić. Nie jest wykluczone, że w podobnej jak ja sytua- cji znalazło się i znajdzie się wielu młodych. I cóż im pozostanie? Najprościej wyprzeć się swego pochodzenia. czyli zdradzić ojca i matkę. Zamknąć się w sobie jak ślimak w skorupie, to też możliwe wyjście — ale czy najlepsze? Może jak ja zaczną po omacku szukać swoich korzeni i cóż im wówczas pozostanie? Niewiele. Może jakaś książka A. Necla w której Kaszubi w co trzecim zdaniu wymieniaja słowo „Polska" albo „ojczyzna". „Pomeranii" w kiosku nie dostaną. Ona jest tylko dla wybranych, a nawet gdyby była kto w jej ubogiej szacie graficznej upatrywałby pismo traktujące o pięknym regionie. Pożyteczne to pismo nie wyciąga — jak mi się wydaje — ręki w stronę młodzieży. A bez zainteresowania się jej sprawami trudno mówić o jej pozyskaniu. Słusznie twierdzi K. Marks „Przy założeniu, że człowiek jest człowiekiem i jego stosunek do świata jest ludzki, miłość możesz wymienić tylko na miłość, zaufanie na zaufanie, zainteresowanie na zainteresowanie itp.". Bez zainteresowania młodzieży regionem nie zachowamy tych wszystkich wartości, którymi słusznie szczycimy się, nie uchronimy jej od upokorzeń i zatracimy spuściznę naszych przodków. Co będzie gdy za przyczyną Polonusów wielce pożyteczna moda na szuikanie swoich korzeni dotrze do nas? Czy nie znajdą zbyt wielu białych plam, które bardzo różnie mogą być interpretowane? Ktoś może zadać pytanie — czy potrzebna jest szczegółowa wiedza o regionie, czy nie wystarczy ta ogólna z podręczników szkolnych? W moim głębokim przekonaniu: nie. Nam w Polsce potrzeba ludzi głęboko zaangażowanych, ideowych, pracowitych i światłych. Takich, którzy kochają swoją ojczyznę. Ale jak mają ją kochać bez miłości najbliższego regionu? Bo trudno mówić o miłości do kogoś nieznajomego, można jedynie spodziewać się zainteresowania, które łatwo przenosi się na inny ciekawszy o-biekt. Ale można oczekiwać miłości do rodziny i rodzinnej checzy. Tej co prawie każdiemu kojarzy się z matczyną miłością, zapobiegliwością, troską i ciepłem jej rąk, z pryncypialnoécią i surowością ojca, z pierwszym odkrywaniem świata. Można liczyć na miłość do rodzinnych stron kojarzącej się zwykle z dziecinnymi psotami, kolegami i pierwszą młodzieńczą miłością. Dopiero potem idzie region, który dał możliwość zdobycia wiedzy i wypłynięcia na szeroki świat, a który jest integralną częścią tego co nazywa się Polską. Dlatego w moim przekonaniu niezbędną wiedzę o regionie należy koniecznie przekazać dzieciom. Tak jak sztuką rozkoszować się może człowiek wykształcony w dziedzinie sztuki, tak kochać się w swoim regionie i ofiarnie pracować dla niego może tylko ktoś, kto go zna. Dziś w erze telewizji dziadkom czasu na zapoznanie z nim nie wystarczy, dlatego winne to robić kompetentne organizacje i instytucje ze szkołą na czele. Wydaje mi się, że obecnie sprawa propagowania wiedzy o naszym regionie jest o wiele lepiej potraktowana niż w okresie mojego dzieciństwa, jednakże dużo jest jeszcze do zrobienia. I trzeba się spieszyć. 3 Świat z młodych lat Stanisław Jankę Zespół Pieśni i Tańca „Kaszuby" z Kartuz ze swego tegorocznego tournee po Republice Federalnej Niemiec wrócił z bagażem gorącego przyjęcia i przychylnych recenzji. Zresztą nie pierwszy to sukces. Podobnie było w Bułgarii, Szwecji, na Węgrzech. „Kaszuby" uznawane są za jąden z lepszych zespołów folklorystycznych w Polsce. Zespół, w ciągu 33 lat swego istnienia, wypracował własny, niepowtarzalny profil. W dużej mierze swoje powodzenie „Kaszuby" mogą zawdzięczać Marcie Bystroń — współzałożycielce zespołu, od początku sprawującą w nim funkcję choreografa. Mimo swych 77 lat Marta Bystroń, jest równie żywotna jak dawniej. Jest ciągle troskliwą „babcią" zespołu. FOTOGRAFIA PIERWSZA Na okręgłym, antycznym stole rozłożony plik fotografii. Marta Bystroń po niedługim szukaniu znajduje niewielkie pożółkłe zdjęcie. Na pierwszym planie widać kilkuosobową grupę stojącą przed znaną sylwetką Pałacu Łazienkowskiego w Warszawie. Uśmiechnięte dziewczyny mają na sobie stroje kaszubskie. Mężczyźni w kapeluszach i długich, jesiennych paltach. Wśród młodych twarzy rozpoznaję Martę Bystroń, także Aleksandra Labudę i Jana Trepczyka — dzisiaj kaszubskich literatów. — To zdjęcie jest sprzed II wojny światowej — wyjaśnia sędziwa choreografka. — Gdy powstało Zrzeszenie Kaszubów w Kartuzach mój pierwszy mąż Leon Rychert, został wybrany sekretarzem. Sprawom Zrzeszenia był oddany do reszty .Każdy wolny czas poświęcał tej społecznej działalności. Niejednokrotnie kłóciliśmy się z tego powodu. Nie mogłam się wówczas pogodzić, że tak mało czasu ma dla rodziny. Ale i mnie potem również zaczęło pociągać to Zrzeszenie... Kiedyś, pamiętam, wybraliśmy się wycieczką do Warszawy na zaproszenie korporacji studenckiej „Cassubia". Tam w Warszawie ugościł nas uroczystym obiadem sam prezydent Mościcki. Z tego powodu byliśmy ogromnie zaszczyceni. DZIECIŃSTWO Pyta pan o moje dzieciństwo? Proszę.pana, mam z tego okresu naprawdę serdeczne wspomnienia. Gdy czytam w „Pomeranii" wspomnienia pani Anny Łaj-ming, myślę sobie, że i ja mogłabym coś takiego napisać... Pierwszy okres dzieciństwa spędziłam w Gar-czu, potem, gdy miałam 8 lat rodzice przeprowadzili się do Kartuz. Najbardziej z tamtych lat utkwił mi w pamięci ojciec. On właściwie nie potrafił ani po polsku, ani po niemiecku, tylko po kaszubsku. Stąd też u nas nie było inaczej jak po kaszubsku. Nawet pacierz odmawialiśmy po naszemu. Dopiero gdy zaczęliśmy uczęszczać na naukę religii, nrłówiliśmy go po polsku. Mój ojciec miał przede wszystkim duże poczucie humoru, przy tym był niejako swoistym poetą. Bez chwili zastanowienia układał rymowane wierszyki na każdą okazję — gdy się z kimś witał, gdy rozmawiał. Niemal każdego wieczora do naszego domu przychodzili sąsiedzi i znajomi. Gawędzili niejednokrotnie do późnej nocy. Ojciec był szczególnie dobrym gawędziarzem. Najbardziej zapamiętałam jego wspomnienia o duchach i strachach. Mówiąc o tym, cały czas przekonywał, że to wszystko jest prawdą, że nic nie zmyślił. A nam dzieciom skóra cierpła od tych historyjek. Myśmy w to wszystko wierzyli. Baliśmy się potem wychodzić wieczorem na podwórko. Ze strachu trzymaliśmy się matczynego fartucha. Czasami przy takich pogawędkach odbywały się tańce. Zawsze się znalazł ktoś z harmonią... Gdybym wtedy baczniej obserwowała te tradycje, dzisiaj wiedziałabym o wiele więcej. Po prostu nie interesowałam się tym wówczas. ZWYCZAJE Pamiętam, gdy byłam młoda, w dzień Wielkanocy wstawałam wraz z innymi dziewczętami — wczesnym rankiem, jeszcze przed wschodem słońca i biegłam do strumyka by obmyć twarz. Wówczas bowiem mniemano, że po tym rytuale cera będzie gładka i jędrna, że dziewczyna stanie się bardziej urodziwą. Aby obrzęd był ważny, nie można było, wracając do domu, obejrzeć się za siebie ani też rozmawiać. To wykorzystywali chłopcy, którzy nas wtedy straszyli, zagadywali, byleby tylko skusić nas do odwrócenia się lub do rozmowy. W drugi dzień Wielkanocy odbywały się oczywiście dyngusy. Ci, którzy wcześniej wstali, zakradali się niepostrzeżenie do chëcz, do izb i bili śpiochów po gołych łydkach rozkwitłymi gałązkami brzozy albo jałowca. U nas oblewania wodą w ogóle nie było, jak to obecnie się stosuje. To nie nasz zwyczaj. Jedynie ci bogatsi pryskali się perfumami. Zielone Świątki to były dopiero piękne święta. Na ten dzień mieciono podwórka. Tu i ówdzie majono. Zielenią ozdabiano drzWi, okna, łóżka, lustra. Dzieci, które pasły krowy musiały je przystroić w wieńce z kwiatów. Nawet psy przyozdabiano kwiatami. W wigilię świętego Jana znosilismy chrust na najwyższą górę w okolicy i robiliśmy duże ognisko. Potem były tańce i śpiewy. Czasami zapalaliśmy jakąś starą beczkę po smole, którą wcześniej wieszaliśmy na wysokim słupie. A wianki? Dawniej nie puszczano wianków na wodę. Ten zwyczaj przywędrował na Kaszuby z centralnej Polski. W czasie żniw pięknym zwyczajem było ścinanie bęksa, czyli ostatniego snopka. Owego bęksa nakłuwano na widły i stawiano na środku pola. Temu zwyczajowi towarzyszył radosny śpiew. Gdy wracaliśmy do domu na ostatniej furze, musieliśmy przejść istny prysznic. Bowiem chłopcy wspinali się na drzewa i stamtąd oblewali wodą jadący wóz. Niejednokrotnie ostatnia fura była tak zmoczona, że trzeba było najpierw ją wysuszyć, by mogła znaleźć się w stodole. .Potem oczywiście była zabawa. Tańczyliśmy przeważnie w korkach na klepisku. 4 Bardzo cieszyliśmy się na gwiżdże. Dovtego przygotowywaliśmy się szczególnie. Sami szyliśmy sobie stroje, wykorzystując do tego co tylko można było — prześcieradła, stare ubrania. Pamiętam, kiedyś potrzebowaliśmy czapę futrzaną dla króla Heroda... Cotka Metylda mia kota, chteren ji wiedno leżół na klinie. Tej jedén z naszich knopów rzekł: Jó tego kota róz ji zwędzą, më mdzemë miele dobrą czópkę. No i tak też zrobjoł. A cotka Metylda wiedno sę pi-tała: Dze ostół mój kot? Kota jednako nie bëło. Jaż przeszła gwiózdka. Czej przeszłe gwiżdże, tej naszó cotka tak na tę czópkę zdrza i powiedzą: To je tako samô czopka, jak mój kot. W każdym domu oczekiwano gwiżdży. To była duża poruta, jeżeli do któregoś domu nie przyszły gwiżdże. Wówczas ci, którzy chodzili dobrze potrafili grać i śpiewać. Zresztą mieli przed tym dużo prób... A dzisiaj, panie, to nie są gwiżdże. Przeważnie przychodzą już pijani, mają złe stroje, a niejednokrotnie nie potrafią śłpiewać kolęd. W przeddzień Nowego Roku było bardzo wesoło. Starsi wtedy przeważnie gromadzili się na pogawędki popijając wino robione z żyta albc owsa. A młodzi wykorzystując to — psocili się. Wyjmowali furtki. Gospodarzom zamieniali zwierzęta. Niekiedy nasadzali na komin cały wóz z dyszlem, albo zapychali go szmatami. A robili to tak sprawnie, że domownicy dowiadywali się o fakcie dopiero następnego dnia. Teraz młodzi najchętniej siedzą w kawiarniach. Słuchają głośnej muzyki, oglądają telewizję, chodzą do dyskotek. A te dawne ładne obyczaje giną. Co prawda czasami jeszcze przychodzą gwiazdki, ale ja nie jestem z nich zadowolona. FOTOGRAFIA DRUGA Po wojnie czegoś mi brakowało. Prawdopodobnie tych przedwojennych tradycji, tych młodzieńczych przeżyć. Aż, ku zadośćuczynieniu moich marzeń, pewnego razu przyszli do mnie trzej panowie, których nie znam do dziś, proponując mi utworzenie w Kartuzach kaszubskiego zespołu pieśni i tańca. Chcieli, żeby ów zespół po raz pierwszy wystąpił w Gdańsku, w rocznicę jego wyzwolenia. Nie zastanawiałam się wiele. Od razu, tego samego dnia, wyszłam na miasto i zaczęłam werbować. Na początku proponowałam osobom z grona rodzinnego, znajomym i najbliższym. Nie wszyscy jednak się zgadzali. Zdarzało się, że kiwali z politowaniem głowami. Trzeba było mieć wówczas dużo samozaparcia, by nie zrezygnować. Zaczęło być lepiej, gdy ludzie nabrali zaufania. Poza tym miałam różne inne kłopoty, przede wszystkim brakowało strojów. Dlatego chodziłam od domu do domu i pożyczałam skorznie, czarne kapelusze, spodnie, westy, białe koszule. Kilka koszul zrobiłam z prześcieradeł. Gorzej było ze strojami dla dziewcząt, w końcu jednak i z tym sobie poradziłam. Tak więc zapięci na ostatni guzik, ruszyliśmy do Gdańska. Pamiętam, jechaliśmy wtedy samochodem ciężarowym, który nie miał przykrycia. Gdy zajechaliśmy na miejsce, byliśmy niesamowicie brudni. A jednak wypadliśmy dobrze. Nasz występ spotkał się z gorącym przyjęciem. No i tak się zaczęło. Od tego czasu spotykaliśmy się na wspólnych próbach, mimo że niekiedy nie mieliśmy na to warunków. Któregoś dnia przyjechali do nas przedstawiciele z radia... Marta Bystroń pokazuje fotografię, na której widać grupę dziewięciu osób w kaszubskich strojach, przed radiowym mikrofonem. U dołu napis informujący, że to zespół „Welecja", taką bowiem nazwę przybrały początkowo „Kaszuby". Dzisiaj niewielu zostało z tego pierwszego grona. Zespół składa się przede wszystkim z ludzi młodych i liczy ponad 50 osob. BY OCALAŁO i Sędziwa choreografka pokazuje m: plik gęsto zapisanych kartek. To zapisy dawnych kaszubskich zwyczajów. Niektóre z nich zostały już opublikowane. Wśród tego pliku zapisków jest ..Wesele kaszubskie" — pisane wespół z dziś już nieżyjącym Aleksandrem Tomaczkowskim, „Dyngusy", „Sobótki", „Gwiżdże", „Ścinanie kani" i wiele innych podobnych utworów. Marta Bystroń planuje spisać wszystkie zwyczaje, które zna z lat swojej młodości. Nie zawsze jednak starcza jej czasu. Bowiem prócz zajęć z zespołem para się haftem kaszubskim. Zresztą tę pasję ceni sobie szczególnie. Jeszcze przed wojną nauczyła się haftować. Jej pierwszą nauczycielką była Franciszka Majkowska. Z folklorystycznych doświadczeń Marty Bystroń korzysta liczne grono zainteresowanych. Z jej osobistych przeżyć składa się fabuła dokumentalnego filmu* „Gwiżdże". Ocalić od zapomnienia — to cel zasadniczy choreografki z Kartuz. Widziane z Warszawy... W administrowaniu niezdolni Z początku miał to być wyjazd służbowy jak każdy inny. Z delegacją służbową w kieszeni jechałem, pamiętam, do Szczawnicy. Okazja była wcalc godziwa: telewizyjny „Bank Miast" z cyklu audycji będących dość sztampową próbą konfrontacji terenowych dokonań dwóch ośrodków. Tym razem kolej przyszła na Wisłę i Szczawnicę. Pierwsze swe reporterskie kroki skierowałem, co być może splendoru mi nie przynosi, ale tak było, do dyrekcji uzdrowiska, o którym zawczasu wiedziałem, iż jest faktycznie gospodarzem tego miasteczka podgórskiego o reputacji jednego z lepszych w kraju pod względem walorów klimatycznych. Przyjął mnie dyr. Kukliński, wielce elegancki mężczyzna, na oko pięćdziesięcioletni, ruchliwy, dynamiczny, pełen ekspresji, słowem typowy menager. jak go sobie z miejsca w duchu określiłem. Zasiedliśmy w jego wykładanym drewnem gabinecie, rozmowa przez cały czas toczyła się wokół problemów uzdrowiska, przypominam sobie, iż aktualna wówczas była sprawa fuzji Szczawnicy 5 pobliskim Krościenkiem, więc i na ten te- mat powiedzieliśmy sobie niejedno. Jak z rękawa sypał informacjami o liczbach kuracjuszy, o metodach leczniczych, rodzajach chorób, objawił niemałą wiedzę o przeszłości miasteczka (za jego czasów miejscowe muzeum nabrało szczególnego blasku, powstała w nim izba pisarza Jana Wiktora), mówił o postępującej rozbudowie miasta, kreślił jego perspektywy. Był przy tym ujmujący, sposobem bycia, kulturą, wiedzą jaką od niechcenia jakby objawiał. Okazało się, że jest ekspertem resortu zdrowia, jego wielokrotnym wysłannikiem na rozmite międzynarodowe kongresy, sympozja itp. 1 gdy nasza rozmowa dość już była zaawansowana, spytałem — zazwyczaj tak czynię — o strony z jakich dyrektor pochodzi. ,Z Chojnicodrzekł bez chwili namysłu. W pierwszej chwili myślałem, że się przesłyszałem, spytałem więc raz jeszcze: „Z Pomorza?" „Tak, z Kaszub, jestem Kaszubą", usłyszałem. Rzecz zrozumiała całkiem, iż dalej rozmawiało się nam jeszcze bardziej wartko aniżeli dotąd. „Mam w planie — dorzucił prędko mój szczawnicki interlokutor — och- 5 rzcić dwa nowo powstające domy uzdrowiskowe mianem „Gryf' i „Pomeraniaciągnął dr Kukliński swój pomorski wątek. A potem powstał ten mój reportaż w formie listu do dyr. Kuklińskiego pisany. Starałem się dać w nim wyraz mojemu uznaniu dla obecnego kształtu Szczawnicy (niczego przeszłości nie ujmując) a także dziełu wieloletniego dyrektora uzdrowiska — dr. Kuklińskiego, rodowitego chojniczanina, o czym nawet Kazio Ostrowski wiedzący o Chojnicach z okolicami wszystko zdawał się nie być obznajomiony, Notabene Szczawnica w „Banku Miast" zwyciężyła. Niemały w tej wiktorii był udział samego dyr. Kuklińskiego, który ze znajomością rzeczy opowiadał na wizji o mieście, w którym od dziesiątków lat pracuje i które współtworzy. O spotkaniu xoar-szawskim z córką dyrektora, wielce utalentowaną artystką naszej etrady (patrz: „Kabaret Starszych Panów"), zamilczę, jest to bowiem temat na całkiem inne opowiadanie. Zdolni zatem czy całkiem niezdolni są Kaszubi w administrowaniu na szczeblach od gminnego wyższych? Operatywni są czy leż inercyjni? Zaściankowi, poza koniec własnego nosa nie widzący czy może przenikliwi, przewidujący z intuicją potrzeby chwili? Mierni czy może znakomici organizatorzy? Wykraczający poza swoje otoczenie gdy zarządzać innymi im przychodziczy przeciwnie wręcz — rychło wtapiający się w tło, nijacy, przeciętni? Dający sobie radę z tym co przynosi dzień jutrzejszy, czy zgoła oglądający się stale za siebie, niepewni, pozbawieni wszelkiej wizji, bezwolni, konserwatywni? Gdy onegdaj znalazłem się w szczecińskim gabinecie dyr. Hebla, zrazu ścichłem (co, jak wiedzą' o tym niektórzy, niezbyt jest u mnie częste). Do tego stopnia przytłoczył mnie swoim życiowym dynamizmem; swoim niepospolitym witalizmem dyrektor Zjednoczenia Gospodarki Rybnej, niemianowany „król polskiego rybołówstwa" Juliusz Hebel, gdynia-nin z urodzenia, Kaszuba z Kaszubów, a przy tym klasyczny europejczyk., człowiek świata całego, ten, który w trudnych dla rybołówstwa na całym świecie czasach (katastrofy wielkich tankowców, wprowadzenie 200-milowych narodowych stref przybrzeżnych) na głowie wręcz staje by ów rybny koniec z końcem powiązać jakoś i byśmy nie odczuwali jyb tych niedostatek. To on wymyślił gromadnika, noto-tenie, kergulenę (nie kargulenę, tu ukłon w stronę pana Brockiego) na naszych stolach, to on dba o coraz bardziej nowoczesny sprzęt połowowy, o wciąż nowocześniejsze statki połowowe, jego jest niemały udział w połowach kryla na wodach Antarktyki, to on wreszcie tworzył przed laty wszystkie niemal krajowe przedsiębiorstwa rybackie, wszystkie te „Arki", „Dalmory", „Gryfy", „Odry". Stale w rozjazdach, po wszystkich możliwych kontynentach, rynek krajowy i handel nasz zagraniczny stale mający na u-wadze, niczego nie zatracił z lego co z maszopskie-go swego domu wyniósł przed laty, dorzucił jedynie — bagatela — wiedzę, doświadczenie, talent organizacyjny i ten zasadzający się na umiejętności nie kontentowania się małym. Dziś nie kryje wręcz faktu, iż to domowe reguły życiowe, niegdyś za własne uznane, sprawiły, że po ich wzmocnieniu wiedzą o istocie rzeczy, rozwinąć można było to jego dzisiejsze działanie, w pełni zasługując na uznanie jakim cieszy się pośród swoich uispółpracowni- ków. Nic to, że jest pośród nich wiceminister żeglugi i handlu zagranicznego inż. Żyłkowski< Kaszuba jak wieść niesie, z Wejherowa rodem. Jak to zostało ostatnio publicznie powiedziane? Jakoś tak: Kaszubi gdy tylko awansują w admini-stracyjnej hierarchii, nie sprawdzają się. A był w tych słowach żal i wyraźna nuta nagany w głosie. Spotkanie z inż. Kazimierzem Piontkiem na budowie elektrowni szczytowo-pompowej w Nadolu-Zar-iiowcu. Element niespodzianki w nim zawarty gdy okaże się, iż jest synem szkólnego z Nadola Józefa Piontka. To jeszcze jeden z krajanów napotkanych na moim reporterskim gościńcu w miejscu gdzie z pozoru nie winno ich być wcale, już zaś z całą pewnością nie w dyrektorskich gabinetach, jak chcą tego zwolennicy teorii o nikłych zdolnościach Kaszubów do zarządzania i administrowania na wyższych szczeblach. I znów: urok osobisty, pewna miękkość nawet, zupełny brak owej technokratycznej oschłości zjednywały sobie rozmówcę z miejsca. Dyrektorski barakowóz był miejscem naszego pierwszego spotkania. O elektrowni mówił, o tym jaka będzie, 0 rozmachu z jakim przychodzi mu ją stawiać. Parametrami rzucał, żadnymi notatkami przy tym nie posiłkując się. I do tego zupełnie nie zdradzał objawów zbytniego pośpiechu, widać oyio, iż na wszystko• ma czas, na rozmowę z reporterem lakoż. Opowiadał pełnym zrównoważenia głosem. To co mówił często miało charakter zwierzenia prawie. A przecież — o czym miałem, się przekonać dużo już później — sterował rozmową, dbał o jej kształt i formę. Z faktu, iż jest synem Józefa Piontka zwierzył mi się w chwili gdy wsiedliśmy do jeepa by objechać nim całą żarnowiecką budowę. Po latach znów byłem w Nadolu. Barakowóz podmienił długi, estetycznie prezentujący się prefabrykowany barak. Nie barakowozy były miejscem zamieszkania budowniczych elektrowni a potężny hotelowiec, nie zmienił się tylko inż. Piontek. Był tym samym znajdującym posłuch u wszystkich. cieszącym się olbrzymim autorytetem fachowcem. Jednym z tych, których talent organizacyjny składa się na kształt obecny naszego kraju. Troje ludzi. Trzy temperamenty. Trzy style pracy w trzech jakże od siebie różnych dziedzinach naszego życia. Prócz tego, że są Kaszubami łączy ich jedno jeszcze: zarządzają, kierują przedsiębiorstwa-mi-gigantami. Mają pod sobą wiele tysięcy ludzi. A przecież nie należą do wyjątków. Inni są dyrektorami stoczni, wydawnictw, „Orbisu", rektorami 1 dziekanami wyższych uczelni. Wszyscy oni, wolno mniemać, administrują niezgorzej. Za to ich wieloletnie zarządzanie ceni się ich i szanuje. Czy nie dlatego przypadkiem, iż połączyli iście kaszubską solidność i pracowitość z prawdziwie kawaleryjską fantazją, ze zdolnością do improwizacji jakiej rasowemu administratorowi nigdy zbraknąć nie powinno. Posiadają talent do kierowania ludźmi. Oni nie mają w sobie skłonności do wróżenia z fusów, objawy czego widoczne są u poniektórych publicystów rodem z czasu dość już dawno minionego, mącących w ludzkich głowach okrągłymi zdaniami o rzekomym braku talentu Kaszubów do sprawnego administrowania na wyższych od gminnego szczeblach. RYSZARD CIEMiŃSKI / Wokół prawdy o zełganym demonie,3) Jerzy Samp 6. „POEMATOWA" WIZJA SMĘTKA Rozbudowany pod względem fabularnym epizod ze Smętkiem pojawia się dopiero w zakończeniu „Księgi pierwszej". Derdowski błysnął tu prawdziwym kunsztem literackim po mistrzowsku rozwijając ów wątek. Oto zrozpaczona utratą męża Czorlińska nuci maleńkiej córeczce starą kołysankę kaszubską rozpoczynającą się od słów: : • \ „Ziuziu, ziuziu, corulenku, * Zabjele cy ojca w remku, Zabjele go ze drudzimi Toporami żelaznymi, A w Raduni krwawo woda, Szkoda ojca żeco szkoda..." Po odśpiewaniu pieśni o krwawym Dominiku gdańskim matka wraz z dzieckiem zapadają w sen. Wówczas, jakby we śnie zjawia się Mora w postaci czarnej wrony (gapy). Zgodnie z ludowymi wierzeniami Kaszubów demoniczna zjawa winna teraz znęcać się nad śpiącymi. Tymczasem z przyczyn, o których nieco później, dzieje się zupełnie inaczej. Nieoczekiwanie Mora — uosobienie sił przeciwnych i wrogich człowiekowi pociesza strapioną małżonkę Czorlińsciego i zapewnia ją, że mąż zdoła się uwolnić z jarzma czarów żydowskich, a choć przyjdzie mu wcześniej przemierzyć całe Kaszuby, przecież w końcu powróci do domu z upragnionymi sieciami. Potem, jaikby na przekór własnej naturze złośliwego trapiducha życzy śpiącej dobrej nocy i ulatuje w kierunku Łysej Góry. Miejsce to identyfikuje autor z powszechnie i od dawna znaną niemal na całych Kaszubach — Łyską — pod Gostomiem na ziemi kościerskiej. Derdowski próbuje przy tym tworzyć na kartach swojego dzieła rodzaj własnej mitologii dostosowując do indywidualnej koncepcji artystycznej popularne ludowe podania i wierzenia na temat miejsca sabatu czarownic. Istnieje bowiem wiele podań o ukrytych we wnętrzu Łyski skarbach, których złe duchy — kpiące z ludzkiej chciwości i żądzy posiadania — nie pozwalają sobie wydrzeć. Niezalesiony wierzchołek góry wskazywano ponadto od dawien dawna jako miejsce tradycyjnych, corocznych biesiad z diabłem, na które zlatywały się wszelkie okoliczne czarownice. Autor „Pana Czorlińsciego" wykorzystał różne elementy tych poszczególnych wierzeń i kazał swojemu Smętkowi zamieszkać właśnie w czeluściach gostom-skiej Łesy Gore. Tajemniczy demon wyposażony zostaje w cechy najwyższego z lokalnych diabłów. Według swoistej mitologii Łgarza pasierbicą Smętka miała być Smnierc, jej zaś córką Mora — „co wébje-go ledzy dusec kożdego wieczora", a ta z kolei to matka zmarłego przedwcześnie... Szczesca. Wizja samego Smętka, który niepodzielnie włada kaszubskim pandemonium kojarzy się nieco z obrazem apokaliptycznej bestii nakreślonym przez ewangelistę. W poemacie Derdowski mówi o nim: „W tym sę — jencie! — cało góra łamie na połowę, A z ni na samuścim czubku cos wetyko głowę. Ta dechciuchno beła czarno, jak kamnięnno smoła, Z ony ocze dwa ogniste wzerałe do koła. Nad łeseną widać rodzie, włosow za to mało... To doch meslec so możeta — brzedko weglądało! Muszę warna mest powiedzec, żebesta wiedzele, Że to Smętek beł wierutny w swojim żewem cele."45) Pisarz nie skąpi swojemu Smętkowi cech czysto diabelskich i chociaż w dołączonym do książkowej wersji epopei „Słowniczku prowincjonalizmów kaszubskich" pod hasłem Smętek napisze: „niezawodnie jaki bożek Smutku" — sugerując tym samym jego przedchrześcijańskie pochodzenie, każe mu postępować mniej więcej tak samo. jak w podaniach z innych dzielnic Polski postępują różnoimienne postacie diaboliczne. Motywacja postępowania Smętka jest prosta i typowa. Chodzi o pozyskanie, obojętnie ja-ikim kosztem i jak największej ilości dusz grzeszników lub pogan (innowierców). Toteż każdy, kto jest wrogiem występku lub usiłuje nawracać na wiarę chrześcijańska, staje się równocześnie wrogiem złych mocy i będzie odtąd przez nie prześladowany. Przyglądając się jednak uważniej treściom demonologicznych przekazów ludowych dostrzeżemy bez trudu, że ów diabeł niewiele ma Wspólnego z okrutnym, bezwzględnym i mściwym Szatanem z religii chrześciańskiej. Wprawdzie upersonifikowanemu biesowi przypisane zostają dla większej odrazy: straszliwa twarz, rogi zwierzęce, ognisty wzrok i płomienie buchające z pyska, ale równocześnie nabiera on coraz częściej cech mocno karykaturalnych. W każdym razie, przy odrobinie sprytu przebiegły chłop jest na ogół w stanie przechytrzyć o wiele silniejszego od siebie diabła. Już wśród pierwszych badaczy folkloru istniało przekonanie, że taki ludowy model czarta zawiera w sobie ślady przedchrześcijańskich wyobrażeń wierzeniowych, słowem wywodzi się w znacznej części z kultury pogańskiej. Już bowiem we wczesnej fa-zię_ chrystianizacji rangę demonów i sług szatana -zyskały sobie kłopotliwe dla rzeczników nowej religii, wszelkiego rodzaju bóstwa, elfy, gnomy, skrzaty itp. Z czasem miały one zostać wchłonięte przez sy.-stem chrześcijańskiej demonologia, do tego stopnia, że ponowne rozszyfrowanie pierwotnych funkcji i przymiotów wszystkich tych bóstw radości i smutku, ognia i burzy, płodności i śmierci okazało się już niemożliwe. Stanowisko to nie mogło być obce również autorowi „Kaszubów pod Widnem". Świadczyć o tym może choćby fragment dotyczący morskiej peregrynacji Czorlińsciego, kiedy ten słucha opowiadania Muży o dziejach Jastarni: „Pierwi na tym miescu — ale to ju czase stare — Jacis stary jędze Jastrze skłodale ofiarę; A że to w czas wielkanocny lobiele poganie Stąd jastrami me zowieme Pańsce Zmartwychwstanie"4*) Derdowski świadomie czyni ze Smętka odpowiednik diabła kaszubskiego dostosowując jego postępowanie 7 do popularnych schematów podaniowych. Na obszarze całej Polski powszechnie znane są pod koniec u-biegiego stulecia bajiki i podania oparte na motywie demona dźwigającego drogą powietrzną potężne głazy. Poprzez ingerencję złych mocy lud usiłował sobie tłumaczyć genezę wielkich kamieni narzutowych, które pojawiły się na Pomorzu wraz z wycofującym się masywem lądolodu. Poeta nie omieszkał skorzystać z tak obfitego skarbca lokalnych opowieści na ten temat, tym bardziej, że rodzimy baśniokrąg kamienny charakteryzuje wielość, różnorodność a w niektórych wypadkach również regionalną odrębność wątków i motywów. Nawiązaniem do kaszubskich opowieści o głazach stolemowych, w których na plan pierwszy wysuwa się opis pojedynku olbrzyma z człowiekiem w ciskaniu ogromnymi głazami jest przywołane przez Derdowskiego podanie o stolemce z Oksywia. Drugi epizod związany z tym samym kręgiem tematycznym dotyczy już bezpośrednio samego Smętka. Demon uniesióny gniewem na Czorlińsciego za to, że ten próbował nawracać Żydów na katolicyzm, zamierza zgładzić szlachcica. Pragnie tego dokonać przy pomocy kamiennego narożnika wyłamanego z... żydowskiej bożnicy w Miastku: „Trze jaż sążnie beł wesoci, pięc mioł w szerokosce Ten kożdemu be człekowi w miazgę pogniótł kosca. Ale jo, jak chudą duszą go na piece włożeł I z nim chyżo po powietrzu lecoł żem, jak orzeł."47) W przeważającej większości podań o dziejach L genezie diabelskich eratyków następuje teraz opis lotu wysłannika pieikieł ze skałą na plecach, następnie trudu, z jakim zły duch dźwiga ciężar i zagrożenia, które owa nocna eskapada stanowi dla ludzi. W ten sposób opisywano mające nastąpić zniszczenia klasztorów w Pelplinie i Żarnowcu, kościołów w Mecho-wej, Pinczynie na Kociewiu i w Czersku itp. W większości wypadków demon jednak nie dopełnia najważniejszego warunku, jaki każe mu wypełnić dia-boliczna natura, a mianowicie nie nadąża z ukończeniem swojego dzieła przed trzecim pianiem koguta — granicą jego aktywności w świecie mroku. Głaz wypada więc ze szponów upamiętniając na zawsze owe wrogie w stosunku do ludzi zamiary. Derdowski epizod ten maluje w sposób odmienny od ogólnie w ludowych relacjach przyjętych. Pisarz wprowadza bowiem dodatkowo element walki powietrznej Smętka z „samozwańczym" patronem rybaka-szlachcic a — archaniołem Michałem: „Tej mnie zacząn od Borzeszków święty Michoł gonie I mnie swoją długą dzidą wjedno szturbął w piętę; Wołał za mną: — Pójdziesz sobie, stworzenie przeklęte! Jeźle temu nie dasz miru, co ma łaskę w niebie, To ja wiecznie temu żelazem będę karał ciebie! — (...) Wszęde drogę mnie zastawia, wszęde za mną lecy. Tej żem jo, be kąsk so ulżec, zdrzuceł kamnin z plecy. Ten niedalek gorowupad, co sę zwią Chełmice U) Że go trzymoł w ręku Smętek, o tym swiodczą dure, Chterne głębok moje ostre wecęne pazure".48) Przytoczony fragment jest interesujący również i z tego względu, że zdanie wypowiedziane przez archanioła zapisał autor w literackiej polszczyżnie. a ściślej w mowie tzw. kościelnej, czyli tej, którą Kaszubi posługiwali się podczas modlitwy i nabożeństw religijnych oraz w rozmowach z duchownymi. Smętka traktuje poeta jako twór usytuowany w sferze „pprofanum", rodzimy, bliższy wyobraźni chłopa, toteż każe mu przemawiać gwarą kaszubską. Zdaniem Józefa Łęgowskiego Smętek należy do • licznej gromady kaszubskich diabłów. Autor rozprawy pt. ,Kaszuby i Kociewie" wydanej zaledwie w 8 dwanaście lat po ukazaniu się poematu Derdowskiego nie sugeruje tu żadłnego priorytetu i uprzywilejowanego miejsca w kaszubskiej demonologii: „mo kożdy djobeł słeje imię, jeden mo smętk (podkr. aut.), dredzi mo jerek, (...) trzecy leceper, zgrzydlok, zgrzechą, jeden bies."49) Hieronim Derdowski także nie ogranicza się w swoim eposie do samego tylko Smętka. Poza nim zostają w utworze wymienione takie nazwy, jak: „kęsy czart", „bjes", „kaduk", „złe duche", „djobeł" i „szatan". Ale tylko Smętek jest tu postacią „żywą" i przemawiająca. W scenie śmierci Żyda Bartka, który ginie pod lodem łebskiego jeziora — Czorlińsci, pewny, iż nieochrzcony przyjaciel zostanie po śmierci potępiony lamentuje: „Bełbem okrzceł nieboroka, tak go Smętek dostoł". W końcowej partii „Księgi drugiej" demon jawi się szlachcicowi na czele tysiąca kaduków, którzy grają w ołowiane guzy o czarną duszę zamkniętą w szmu-lowej czapie: „Wnet ją wegroł kąseczk z fifem Smętek, krewny More Wząn ją w żębe razem z muncą i fiu! fiu! za gore". Pewną osobliwością jest scena z klasztoru oliwskie-go, • dokąd Czorlińsci udał się na modlitwę do swojego opiekuna św. Michała archanioła z prośbą: „be mu więcy nie szkodzełe smętcie i kaduce". Jest to jedyne miejsce w całym utworze, gdzie użyta zostaje nazwa demona w liczbie mnogiej. Jednocześnie mamy prawo wnioskować, że chociaż sam Derdowski uznaje Smętka za najstarszego z diabłów, to jednak podświadomie daje czytelnikowi poznać pewną marionetkowość w jego postępowaniu. Nie jest ów demon — jak widzieliśmy, nawet w stanie oprzeć się ciosom archanielskiej dzidy. Jakże odległy od wizji niszczycielskiej i złowrogiej potęgi, w postaci której — na pewnym etapie rozwoju chrześcijaństwa wyobrażano przeciwnika Chrystusa — Szatana. Sam poeta raz tylko zdradza, że bohaterowie jego komicznej epopei świadomi są przewagi szatana nad Smętkiem. Czyni to nieomal mimochodem i między wierszami, w scenie, gdy braciszek Leon wręcza tułaczowi pasek franciszkański zapewniając go: „Na nim możesz so kożdego diobla za kark wodzec: Z tym sąmusiek szatan, rzecze nie może cy szkodzec". Smętek pojawia się także w innych utworach poety z Wiela. Nigdzie jednak autor nie pozwala mu już pełnić tak Istotnej funkcji jak w omawianym poemacie. Jego imię zostaje zaledwie przywołane w kontekście jakiegoś mniej lub bardziej zrozumiałego przekleństwa, niekiedy nawet w dość ciekawym zestawieniu frazeologicznym. Jako przykład posłużyć może tekst z roku 1885 zatytułowany „Jasiek z kniei". Imię demona znajdujemy tam w takich zwrotach, jak: „Zjodes, jucho, smętka!", oraz „Nie wiesz co bredzysz, smątek gado bez cę".60). W poemacie „O Panu Czorlińscim co do Pucka po sece jachoł" zarówno postać Mory, jak i jej demonicznego zwierzchnika wymodelowane zostały nieco na wzór człowieka. Pomimo rekwizytów nadprzyro-dzoności, są to w sumie twory dość bezradne, obarczone brzemieniem przeznaczenia, wreszcie — podobnie jak ludzie — prześladowane przez ślepy los. Kiedy dokładniej przyjrzymy się opisowi spotkania Mory ze Smętkiem we wnętrzu Łysej Góry, bez trudu dostrzeżemy jeszcze jedną, niezwykle istotną, choć często pomijaną cechę smutnego demona Kaszub. Jest nią zdolność do współczucia. Smętek wprawdzie roztkliwia się nad niedolą Mory, ale czy tylko? Jego litość wzbudza przecież wspomnienie śmierci jedynego jej dziecka, któremu na imię było Szczesce. Zanim zostało uduszone przez okrutną babkę Smnierc, na świecie panowała radość i wesele. Sąsiad żył w zgodzie z sąsiadem, nikt nie myślał o „żołnierce, kanąnach i wojnie. Każdy sobie żeł szczesliwie, zdrowo i bezpiecznie". Słowem było tak dobrze, że bez- troskie Szczesce „z wesołosce oczcie so wesmniało!". Żal Srqętka możemy więc traktować jako przejaw jego tęsknoty do tamtych dawno zapomnianych czasów, jako przejaw litości dla tych, którzy cierpią przez własną słabość. Wprawdzie bezwolnie wykonuje swoją diabelską powinność, lecz równocześnie skory jest do zadumy i refleksji, niekiedy ma usposobienie wręcz melancholijne. Gdy wzruszona macierzyńską miłością i słowami smutnej kołysanki o morderstwach Krzyżaków śpiewanej dziecku przez Czorlińską — Mora zwierza się Smętkowi ze swej rozpaczy po utracie córki, ten razem z nią poddaje się nastrojowi chwili, by w końcu wybuchnąć płaczem: „Ciej tak Mora powiodała, Smętek usze cmuleł, A nareszce sąm do płaczu bjedok sę rozczuleł". Niezależnie od wrogiego usposobienia nie jest więc Smętek w sumie postacią zdecydowanie negatywną. Groza jaką budzi swoim postępowaniem bywa bardziej spektakularna niż realna i kojarzy się raczej Fragment książki pt. „Droqa na sabat", która ukaże się w roku 1980 nakładem Wydawnictwa Morskiego. z rolą diabła w teatrzyku dell'arte, bądź z funkcją jaką w kaszubskich pochodach przebierańców adwentowych zwanych gwiżdżami odgrywał rogaty bies, postać króla Heroda czy też śmierci z kosą. Smętek nie wyrządza ostatecznie krzywdy skazanemu na tułaczkę szlachcicowi. Prawdziwym przeciwnikiem Czorlińsciego jest tajemniczy i okrutny Zyd Szmul, którego czary mają spowodować śmierć bohatera „eposu". Szmul jednak ginie od własnej broni i rzuca się do przerębli, a wówczas Smętek: „Skorno z gór szymbarscich uzdrzoł, co sę dzeje, Pędzy prędko ku Kartuzom jaż sę wiater grzeje. I przelecoł do przeręble prawie w samą porę. Zabroł czorną duszę i z nią gnoi na Łesę gorę".51) Smutny demon Hieronima Derdowskiego ma wreszcie jeszcze jedno oblicze. Jego postać reprezentująca piekło, a więc miejsce wiernej męki i kary za popełnione przestępstwa, ze szczególną skwapliwością sprowadza tam potępione dusze zaciekłych wrogów wszystkiego co katolickie i polskie, a tym samym kaszubskie. Widzimy go, jak sprowadza tam zarówno Żydów i Niemców, natomiast nigdy jawnie nie jest on wrogiem ludności rodzimej. Znakomicie ilustruje to następujący fragment: „Bo tam w iswiece bodoj będze wielki grzesznik zdechac, Chtoron krzywdzoł polści naród i Chrystusa wiarę Więc mąm rozkaz, be go halac, ąbe cerpioł karę Ju mu żesme wenalezle stosowną robotę Będze w piekle czarownicąm wiskół czorne kote".et) Autor „Jaśka z kniei" jako pierwszy wprowadził do literatury kaszubskiej postać Smętka. Stąd za pośrednictwem tak wielkiej indywidualności artystycznej, jaką był Stefan Żeromski motyw ten zawędrował do literatury narodowej i w konsekwencji doczekał się szeregu nowych mniej lub bardziej udanych kreacji. Niezależnie od tego Smętek wiedzie nadal swój niezwykły żywot w literaturze regionalnej, ewoluując w ciągu ostatniego półwiecza w najrozmaitszych kierunkach. Świadczą o tym dzieła Aleksandra Majkowskiego, Jana Karnowskiego, Bernarda Sychty, Jana Roin-pskiego, Jana Piepki i innych. W poemacie „O Panu Czorlińscim co do Pucka po sece jacho*" poza wszelkimi cechami natury diabolicz-nej, autor wyposażył go w smutek i zdolność do wzruszenia, ale uczynił go równocześnie tym, który wymierza sprawiedliwość za krzywdy wyrządzone Polakom i Kaszubom. Wydaje się, że dotychczasowi krytycy zbyt jednostronnie ocenili utwór Derdowskiego jako tekst tryskający wprawdzie świetnym ludowym humorem, lecz w sumie dość płytki w warstwie tematycznej i pozostawiający sobie wiele do życzenia od strony artystycznej. Jest w tym poemacie wiele jeszcze nieodczytanych aluzji, znakomitych dygresji, wreszcie niemała porcja ostrej, niekiedy wręcz zjadliwej satyry i krytyki. Już choćby na przykładzie Smętka widać, iż nie jest to postać o cechach zdecydowanie i wyłącznie ujemnych, nie można jego traktować zbyt dosłownie. Niestety takie właśnie jednowarstwowe odczytanie funkcji, którą kazano mu pełnić w utworze doprowadziło do skraj ności interpretacyjnych. W ich wyniku przewartościowano kaszubskiego demona smutku czyniąc zeń uosobienie sił złych i mściwych, choć na sposób ludowo-diaboliczny nieporadnych. Przeciwstawiając mu trudne, lub wręcz niemożliwe na obecnym etapie wiedzy do udokumentowania hipotezy o istnieniu w kulturze prakaszubskiej bóstwa o takim samym imieniu, lecz znacznie rozleglejszych kompetencjach — uczyniono Derdowskiemu wręcz zarzut, że na przekór tradycji strywializował swojego Smętka. Oryginalnej koncepcji artystyczno-literackiej przeciwstawiono zatem mglisty i mało czytelny mit. Nie dostrzeżono chyba w pełni tych cech „zełganego dlo druchów kaszubściech" demona, które w ciągu stu lat, jakie minęły od momentu spisania przygód Czorlińsciego zachowały magiczną siłę ekspresji, inspirując wciąż do nowych kreacji. 45. H. Derdowski, O Panu Czorlińscim co do Pucka po sece iachoł — Kościerzyna 1911, s. 43. 46. op. cit., s. 135. 47. op. cit., s. 47. 48. op. cit., s. 47—48. 49. Kaszuby i Kociewie. Język, zwyczaje, przesądy, podania,. loaadki i pieśni ludowe. Zebrał i opracował Dr Nadmorski (J. lęgowski) Poznań 1892, s. 121. 50. H. Derdowski. Jasiek z kniei. Sporo kupa łgarstw kaszebścich. 1935, s. 17, 10. 51. H. De-rdows'ki', O Panu Czorlińscim... jw., s. 159. 52. op. cit. s. 48. 9 w la^iLu (dokończenie) Marian Majkowski W celce zaczęło sę robie szaro cze przeszedł grzenia i mnie uśpił. Spani bëło krótczi. O piqti reno chtos otémk celt i zaczął wrzeszczec: — Aufstehen! Piérszi wëlezlë z legrów stôri mieszkance. Na-szi jesz przëciralë oczë, a jak wëskoczëł ze swo-jigo kąta scharfirer i zawrzeszczôł: — Ver-flucht, was ist los? Aufstehen! Aber schnell, schnell! — tedë wszëtcë bëlë od razë wëspôny. Wojna dira ju pôrę lat, tej kôżdy wiedzôł, że jak Miemc wrzeszczi: - verflucht abo schnell - to ni ma szpasów. Chutko, razę z jinima nëkalësmë do mëcy. O pół szósty wszëtcë stojelë w karnie za rigq na placu. Potému jak nasz starszy złożëł swojimu starszimu meldunk, że jesmë fertigt szlësmë do folwarku na frisztek. Tam, przed kuchnią ustawi-lë nas w dłëgą rigę. Cze më bëlë krótko kocła z repetą, tej më dostôlë blaszaną miskę i łóżkę. Më szlë midze dwoma niszczima płotkama a ku-chôrz dół wielgą warzochwią repeta. Z drëdzi strënë stojół Miemc w mundurze, chterny trzëmôł kôrbôcz i wrzeszczôł: — Schnell! Schnell! Cze chto sę kąsk zatrzëmôł i zdrzół na kuchó rza\ żebë tén mu dolół jesz repetë, to tén Miemc zaró lół tim pejczem. Czesmë sedlë przë dłëdzich stołach z dëlów, tam na ma jesz delë po szteku czórnygo chleba i kąsk margarinë. Jesc muszelës më chutko. Co chwilę më le czëlë: — Schnell! Schnell! To słowo bëło tero wiedno razę z nama. Zaró po friszteku starszi zaprowadzëł nas pod celt, gdze më dostólë robocy obleczeni. Botë ot-rzëmalësmë swoji. Naszi zachë bëłë związany i schowóny. Na kuńc dostôlesmë szpódë i mo-tëcz i tej szlëmë kopać te rowë. Od naszigo lagrë bëło pewno ze trzë, szterë kilometrë drodzi do molu gdze mielësmë kopać. Szlësmë ustawiony w ridze jak wojsko. Na lewym remieniu kôżdy trzëmôł, prosto jak flinta swoją szpôdę, a w drëdzi motëka. Naszi starszi — kóżdy z opask na lewym remieniu - szlë z boku i wrze szczelë: — Schrift halten, links, rechts, Mnks, rechts! — Wszëtcë spiéwac! — Singen! Singen! Knopi z Bëdgoszczë, chterny bëlë dłëżi, spié-walë: — Singen wollen wir maschieren... Më téż otmikalë gębë żebë na nas nie wrzesz czelë. Bëlësmë ju mocko szlap, cze doszlësmë do mo lir, gdze bëło kopani. Tam uzdrzelësmë karno lë dzy, co ju kopalë. Miemce podzelëlë nas na grë pë, po osëm sztëk kôidô. Taczi grëpie przëdzelë lë po szterë mëtrë rowa do wëkopani. Tej splunę lësmë w górsce i spokojno, po chłopsku, zaczę-lësmë kopać. Jak le chto z nas stanął, żebë wë-proscë plecë abo kąsiczk sę obezdrzec oni zaró wrzeszczelë: - Arbeiten! Schnell! Schnell! Ta robota nie bëła letkô, choc më bëlë do cią żczi robotë przënęcony. Cze naszi wachmani sę umęczële łażenim i wrzeszczenim, tej oni sedle so w grëpie, w ceni pod jaczims drzewę. Tam pôlëlë cigaretë i popi-jelë. Wtenczas jedén abo dwaji z nas stojelë na górze rowu i pomalinku grzebiąc szpódama zdrze lë na Miemców. Jini moglë w tim czasë kąsk od-począc. Më to robile baro ostrożno, w wieldzim strachu. Bëlësmë tu nowy i nie wiedzelësmë co je richtich lós. Piérszy dzeń cignął sę baro dłëgo. Bolałë nas ręce i nodzi. A ciedé ju przeszła czwórtó godzë-na, cze szlësmë nazód do lagrë, tej sciskałë nas żołądczi. Bëło ju kol piąty, cze më doszlë do kuchni. Po połniu bëła godzëna na odpoczink, na pisôni lëstów abo zrobienie sobie cos przë obu-cim. Późni, tak kol sódmy, szarfirer znowu zebrół wczëtcich w karno i szlësmë gdzes za lager. Tam nas uczëł śpiewać po miemiecku, abo mesztë ze szpódômë. Kol ósmë wieczórk bëła wieczerzó. Po ni më mielë dlô se czas wolny jaż do dzesąty. Tej mie-lësmë leżnosc sę poznać, pogódac, cze sę pobio tkowac. Nasz lager bëł obgrodzony satką z drutë, kol chterigo chodzële w dzeń i w nocy wachtę. Zaró, cze żem przëjachôł do Lindenhofu i do-wiedzołę sę o naszim adresë, napisôłę lëst do-dóm. Za dwa niedzele ju żem miôł odpowiedz. Naszi piselë, że sano je zwiozły, że richtują sę żniwa. I piselë, że słońce wschodzy jakbë côróz blëżi nas. Jô ju wiedzoł, co to słunuszko miało za znaczeni. Mój młody kamrat z Połobic téż dostôł lëst. W tim lësce bëlë serdeczny pozdrowienia dlô niego i dlô mie od jego tatków i od ti piękny Bernad-czp, co ze mną chodzą na nôukę. Oni jesz pisełë, że baro sę ceszą, że Józk mô tam dalek taczigo feinigo drëcha. Niedzela më mielë wolną, ale më ni moglë ni gdze jic — ani do koscoła, ani do lëdzi na wies. Cze bëła pogoda, tej leżelësmë przed celtama no trôwie; przëszëwalësmë knopczi, pisalë lëstë i grelë w kartë. 10 Po pôrë tigodniach doszła jesz nowô robota. Nas oblazłë wszë. Z nama mieszko! taczi mały umiarty knop spod Techlëna, baro żarłoczny. Cze memka przęsła mu brót chleba i upiekłq kaczkę, tej on tak dłëgo sedzoł na wieczór przë ti paczce, jaż wszëtko zjô dł. Më nie wiedzelë gdze on to wszëtko pchô. Jednigo dnia, cze on scignął koszëlę i zaczął gór scq zgarniać wszë, tei më wiedzelë, że on mô wiele gębów do żëwieni. I tak z tego knopa wszë sę rozlazłe. I më mielë kogo żëwic. Tej wiedno po połniu, abo w niedzelę sedzołe na kaminiu i wëcigôłę pomalinku te zwierzątka z mojich szë torów. Z nama bëł też knop z Załkowa, co miół ze so bq badonię i czasę wieczórk na ni muzikowôł. Jego skoczni, kaszëbsczi melodie, zarô mnie przëboczëłë naszi piękny strony, co jęczelë w poj manim. W jedną niedzelę bëlë u nas gosce. Przëjacha moja mama i tatkowie mojich dwóch drëchów. Dlô nich i dlô mie przëwiozlë paczci. Powiôdalë co nowigo doma. A cëcho na ucho rzeklet że rusczi front ju je w Polsce, że Miemc przegriwô wojnę. Tej më wiedzelë, że oni nas tu za dłëgo nie będą trzëmac. Timczasa më dali kopelë rowë, a Miemce co-rôz barżi wrzeszczelë: - Schnell! Schnell! Jednigo dnia ogłosëlë, że ta grëpa co zrobi swój dzél w jedén dzeń, pojadze na trzë dni do-dóm. Wszëtcë mądrzejszi kopele dale spokojno. Ale nalazło sę osëm głëpich, chterny rakowelë cały dzyń jak obarchniały, jaż swoj dzël wëkope lë. Oni tej jachale na urlop, ale jich głëpota os ta z nama. Jednigo dnia szedł z nam do robotë wëższi ofi cera SS. On bëł bez ręczi, miół jedno szklany oko i poparzony pësk. Zaprowadzëł nas do robotę i rzekł, że wszëtce ostaną tak dłëgo, jaż ostatno grëpa wëkopie do kuńca swoj dzél rowu. Co tej bëło robie? Wszëtcë kopele jak moglë, ale mało bëło tak mocnych, jak tich osém co jachale na urlop. Kopelësmë do jednôsty w nocë a przeklënalësmë tich głëpków. Za to, że më tak dłëgo kopalë tén SS-man, jesz bez drogę do lagrë kôzôł nama spiéwac, a co jaczi czas robił nama musztrę. - Lauschritt! Hinlegen! Aufstehen! Marsch! Marsch! Ostatkiem sëh ze słabszima pod remiami, do-wleklësmë sę we stródku nocë do kuchni. Jo ju prawie ni mógł jesc, a mój młody drëch jaż pła kół, cze jem go wlókł do celtu. Dredzigo dnia znowu bëło to samo. Od tego dnia më muszelë wëkopac swój dzël rowu - zamiast przez trzë - w dwa dni. Dnie mijałë jedén po drëdzim, to baro cęż-czi, to weselszi. Z polów zebrelë ju zboża, za-orelë je pod nowy séwë, a më jesz cigle cho-dzëlë kopać rowë. Czwórtigo pazdzernika spadła na nas jak grzemot nowosc. Drëdzigo dnia pakujemë swoje pindle i jidzemë dalek, na nowy mol. Czas w drogę. Naszi kuwerczi bëłë włożony na wozë a nas ustawilë w marszowy karno. Z po czątku më jesz dosc wesoło spéwelët ale jim dłë żi më szlë, tim spiéw bëł słabszi. Kol jednósty më przeszłe do Torunia. Tam Mie mce znowu nas zdzëwilë — wprowadzële wszët-czich do odwszalni. Nadzi, le z botamo i skórzanym pasem w górsce, sedzoł jem razem z jinima do czwórti po połni, czekając na swoji kôdrë. Po czwórti më znowu sę obulë w te owszöny łachë i szlësmë dali. Z głodë i umęczeni lëdzom zaczęło sę robie słabo, tich nôsłabszich më mu-szelë wsadzëc na wozë. Mój młody drëch z Pałobic téż zrobił sę szlap, tak że i jego wepchnąłę na wóz. O dzesąty wieczór doszlësmë do naszigo nowi go mola we wse Rosenberg. Miemce wënekalë nas na noc do owczarni. Na tén owczi gnój më nascelëlë słomë, chterno nama dele robotnice z folwarku. Zjedlësmë sëchy prowiant i szlësmë spac. Ale jak żesmë le sę położëlë, tej za chwił-kę leżelësmë w wodze. Tak sę zakuńczeł dzeń piąty pazdzernika 1944 roku, dzeń mojich osemnastich urodzeń. Drëdzigo dnia reno prowadzëlë nas szték za folwark, gdze stojałë wëbudowany drewniany ba raczi. Z daleka one wëzdrzałë jak koszczi dló pszczół. Bëłë okrągły, ze spódającym na wszët-cié strenë dachę, cały zmëstrowóny z diktë. W westrzodku, pod scanami bëłë zrobiony lëgre do spani. Na strzódku stojół żelazny péter. Dwiërze do buten bëłë tëż z diktë. Od bene më je zaci-galë grëbą kodrą. Tak wëzdrzało naszi nowy pomieszkam, gdze mielësmë sedzëc w zëmie. Na nowim molu spotëkalësmë naszich star-szich drëchów ze Srojkojc. Oni mieszkalë we fol warku w szopie. Czasę më sę widzëlë przë połni. Niejednich jo doch ni mógł poznać... Jesz przed wojną jo znół jednigo bławatnigo hańdlórza, chterni miół taczi zwek, że wiedno stojół w dwie-rzach swojigo składu i wołół: — Pójta do mie, jô móm fein nowi sztofë, tano sprzedaję. On bëł tak grëby, że jak stojół zaparty o jedna strëna framudzi, to brzëchem sigął o drëgą stronę. Cze w czerwińcu jachół z nama bëł jesz grë by jak przed wojną. A w lagrze bëł tak cenczi, że jego stóri obleczeni wisało na nim jak na strósz-ku. Jego d.rësze, ti wëszczerze co sę z wszëtcigo śmieją, gódale, że jak on wcignie buksę, tej muszi swój brzëch skłódac w fałdë i przepinać pasę, co bë mu nie lótół na wszëtcië stronë. Jô, më wszëtcë wëzdrzelë coróz gorzy — to nie bëło do smiéchu. Dnie bëłë coróz zemniejszi i krótszi. Padałë de szcze. Czasę bëło czëc daleczi szyse. Inym razę se-dzelësmë w wëkopónych rowach, a nad nama lô tałë karna fligrów. To nie bëłë chëba miemiec-czi, bo naszi wachmani wrzeszczelë: — Alle liegen, stiIK stilłl Jedzeni bëło coróz gorszi. Botë, chterni më przëwiozlë ze sobą miałe ju dosc, a nowich nama nie dôwelë. Moje miałë otémkły pësczi i wcigałë wodę. Nie pomôgało wiele związiwani powrozkama, wkłódanie papiórów — bote bëłë lëchy. 11 Jednigo dnia pôrę knopów od nas wzelë do zartowani w baraku magazinowym. Tam më se-dzelë w cepie, pucowalë i dobieralë do pôrë używony botë. Tak kol dzesąti prosił jem wa-chmana, żebë mie na chwilę wëpuszczëł, z be-ne, bo muszę jic do sztisa. Przed tim on mie zre widowôł, obezdrzôł botë i tej wëpuszczëł. W szti se żem wzoł sztek papióra, wygarnął w niego mokry glëne, włożëł w czeszeń i przeszedł nazôd do baraku. O trzeci na połnie wélezlësmë w dob-rich botach, choc tak uczapanych glënq, jakbë më w nich kopalë ju miesqc rowë. Mokry nodzi, lëchi jedzeni, deszcze i zemizna osłabiłë nas wszëtcich. Corôz wici knopów chorzało. Nôgorzi nas szarpa sraczka i grëpa. Wiele kamratów leżało w braku co sę nazëwôł: Kran-kenstube. Tam też ju drëdzi tidzeń leżôł mój drëch Józk. Biédny knapsko bëło wiedno dosc umiarti, ale jak jen przeszedł i przëniqsł jemu co lepszigo do jedzeni, to żem sę richtig przëstra-szëł. Józk bëł tak wënędzniały, że jaż żôl bëło na niego zdrzec. Wieldzi oczë wëzerałë z twôrzë, chterna bëła żółtô jak woskowo gromnica. Knap sko bëł baro urzasły i gôdôł: — Stachu reti. Jô ju stądka dodôm nie prziń-da. Jak to powiedzoł, tej zaczqł płakać. Dłëgo u niego sedzôłem i go poceszôłę, jaż przeszła sos tra i mie wëneka. Przë pożegnani jô jemu rzekł: — Nie martw sę Józku. Za tidzeń më będzemë zos razę leżelë na preczach, a za miesqc może ju doma. Jednigo dnia reno wëbrelë z baraka dwanôsce knopów. Kôzalë dobrze wëpucowac botë, wësz-czotkowoc obuce i wëglansowac szpôde. Ustawi le nas w ridze, obezdrzelë i wëprowadzële nas z lagru na szasejô. Tam nama rzekle, że jidzema do wsë na pochówk naszigo drëcha, co mieszkôł z nama w jednim baraku. Spitôłę sę szarfirera, cze to umarł tén małi umiarti, chternigo tak rqdo żarłë wsze, a on cziwnqł głowq, że jô. Pochówk bëł lëchi. Na malinczim wsowim cer-pisku przë tremie stojôł ksqdz i odmôwiôł pôce-rze po łacënie miemiecku, przë nim bëł organista. Nad wëkopónym dołem stojała spłakônô biał ka z knópę i dzewczq. Stary chłop z wielgq sze-pq stojôł kawałk dali, pod murę koscoła. Më — dwanôsce jego drëchów — po wpuszczeni trem-ne stojelë kol kulë, weproszczony jak świece i trzëmalë naszi szpadę. Szarfirer potému ustawił naju karno marszowy. — Achtung! Marsch! Marsch! Droga do lagrë bëła smutno. Më nie spiëwalë. Kôżdy szedł zgrużdżony i pewno mëslôł to co jô: co z nama będze dali. Jinygo dnia, a bëło to pod kuńc listopada, jak më grzebailë pancergraben tej uczësmë szczekani psów i miemiecczi głosë: — Verflucht! Donerwetter! Reczii bëłë corôz głosniejszi i blëższi. Jô sę tak ustawjoł do drodzi cobë mógł widzec, co tam je lós. Szarfirerowie, cze oboczelë, że naszi zdrzq na drogę, tej wrzeszczelë: — Nicht kuken! Arbeiten! Schnell! Schnell! Tej më kopalë, żebë nie podpadło, a pod oka zdrzelë. Drogq szlë umęczony lëdze, spasły Miemce i wieldzi psë. Westrzódkę drodzi, w slësczi po deszczu glënie, szłë białczi. Wszëtcié miałë na se szari obucat w cemni pasë z górë na doł. Te jich rëchna bëłë baro zniszczony i sprôny. Na plecach miałë wëmalowôny wieldzi czerwony gwiaz dë. Na nogach miałë owinięti szôtorë. Jedne szłe w drewiónich kłómpach, jine w starich podzar-tich boceskach, a bëłë i taczi co szłë decht boso. Jo podniósł na chwilę oczë i uzdrzôł gębë tich białk. Na nich bëł wëmalowôny wieldzi strach. Mocnijsze białczi prowadzełë pod pôchę słabszi. Z obëch stren szlë wepasły SS-mani. Kôżdy z nich trzëmôł dłëdzi korbócz i co chwila walił nim po głowach i plecach tich białk. Mielë téż pse, chterny skôkałë na ne białczi i je grëzłë... Procesjo bitich ii szczwónych białków szła prawie pół godzënë. To bëło straszny. Przeszedł gredzeń. W naszim baraku bëło zëmno. Źebë bëło cepli obsëpalësmë scanë ze-miq, a dach przëkrëlë dzarnq. W pétru pôlëło sę cały popołnia do pózny nocë. W noce, cze më spalë para kapała nama na poscel. Armatny strzałë bëło czëc corôz blëżi. Robota przë rowach bëła ju prawie skunczônô. Star-szich drëchów Miemce ju wëwiozlë, le jesz më młodżi ostalë, żebë skuńczec z tq robotq. Jednigo dnia, a bëło to krótko przed gwiôzd-kq, zebralë nas na wëstrzódku placë. Tam nama powiedzelë, że jiitro mômë zdać wszëtcié nôrzę-dza i robocy obuca. Młodi miele jic dodóm. Më sę tak ceszële, żesmë ni moglë dożdac tego jitra. Reno, po frisztku, më oddalë rzeczë. Ju kol połnia wszëtce łażelë w swojich łachach. Kol dwanosti Miemce dele nôma prowiant na drogę i papiórë. Przë żegnani nasz szarfirer rzekł do mie po polsku: — Do widzenia, Stachu. Myślę, że nie dokuczałem oi bardzo i że nie będziesz miał do mn^ie żalu, gdy się spotkamy w Polsce. Tej jô wiedzoł czému tén knop, gdze mógł tam nama pomôgôł, a wrzeszczół tej, cze muszôł. Szarfirer — terô ju Jerzy Orlicz - zaprowadzëł wszëtcich knopów na bon. Tak przed wieczórkię më wëjachalë. Bez drogę, w nocë prawie nicht nie spôł. Më so powiôdôlë wëce i spiéwalë. W jednim przedzale jachałë z robotów nasze kaszëbsczié dzewczęta. One téż sę czëszëłë i spiéwałë: Czebë mama knópów nie kochała Tata bë nie bëł żonati Mama bë nie miała chłopa Jô bë ni mia tatë... A na to naszi knopë odspiewalë grëpq: Czebë tata z mamkq sę nie kochalë 'i nie spale do spółczi Nie bëłobë nas na świece bëłëbë jaskółczi... Po chwilë wszëtcë sę przemieszelë i dali spié-wale razę. Më jachalë tak, jakbë wojna ju bëła wëgrônô. W kaszëbsczich strenach, na kôżdim banofie chtos sę żegnôł. Ostôwiôł jinim adresa i prosëł: - Przëjadzta do mie po wojnie. - Przëjadzemë jak Bóg dô. - Z Bogę. - Z Bogę. W Somoninie, kol Kartëz, bëło nas dosc mało, cze më wlezie w ban do Srokojc. Do Kamińce më przëjachalë w dzesęc chłopa — sédę szło do Pałobic I Załkowa, a më trzej do nas, dodóm. Mój młocłf drëch Józk jaż płakôł, cze sę ze mnq żegnôł. Tej jô mu rzekł: - Nie rëcz chłopie. Më doch mieszkômë od ce le szterë kilometrë. Co to je? Më dali cho-dzëlë do rowów kopani. Piersżi gwiiôzdë zaczënałë swecec na niebie, cze jô wlozł na naszi podwórze. Psë, jak le oba-czëłë chto jidze, zaczęłë sę łasec i nie szczekałë. Jô zaklepôł na dwiérze i wlozł do jlzbë. Przez chwilę wszëtcë domocë stojelë i zdrzelë jakbë oboczëlë dëcha. — Niech będze pochwôlóny - rzekłę. Mama skocza od stołu i zacza sę ze mnq witać i kuszkac. — Bogu niech będq dzęki. Stach przëjachôł. Terô më będzemë znowu razę. — Nóprzódk on sę muszi wëkqpac 'i często obuc — rzekł ojc. — Tq co môsz na sobie wërzu-cim na mróz buten. Po świętach to so wëpiierze i wëgotuje. Po mojim wëkqpanim i obucim czëstigo ruch-na më sedlë wszëtcë do wieczerze wigilijny. Më dłëgo spiéwelë przë choince kaszëbsczié kolę-dë, a jô — choc od wczora nie miôłę spôny — szedłę z jinima na pasterkę. Tam jô mocko dzę-kowôł Bogu żem szczeslëwie wrócëł dodóm z ti wojenny poniewierczi. Przëscygani czasu Eugeniusz Gołqbek Motto: Roscą astrë pod nieba n'ébą Na grob'é ostatnëch Kaszëbów. (A. Nögel „Astrë) 1 SZPACËRKĘ PO CERPISKU „Czë są jesz dzys dnia taczi môle, dze człowiek zaszczwóny przez negodzëwëch sąsadów i ucemiężo-ny przez parłężną cywilizacëję, bë mógł skrëc swoją, zbolałą głowę? Czë je jesz dze, taczi cëchi i panieńsko czësti mól, dze cebie nie naléze urząd podatkowi, dze twoji oko nie mdze muszało czidac o nôpisë „wstęp zabroniony" a ucho twoji nie mdze muszało sę dłôwic od miodny muzyczczi a twój musk bë so móg choc na porę minut odpocząc od ti masë nowinów i trzósku jaczima cebie fudrëje radio, telewizëjô i gazëtë..." Gazétë téj séj roją sę od artiklów, co sę zaczinają prawie tak, (abo cos kole tego) jakno ten hewo zmëszlony tekst napisóny powëżi. I cos w tim muszi bëc. Bo żle sę często i wiele o cziim pisze (abo nawetk leno gódó po cëchu) téj jaczis zôrko iprowdë w tim sedzy. Ale wierę nie chodzy człowiekowi o to, żebë zamknąć telewizëję, radio, gazetë i urzędë. Nie jidze o to prawie, żebë musk nasz mógł so odpoczëwac, rojic o gwiôzdach czë cëdach nie widach i obróstac tłuszczę. Bo héjne ti sami lëdze co tak chlëchają nad ucemiężenim cywilizacëją, mają doma u se wiédżi kolorowi telewizor i stereofoniczny radijo. Ti sami męczelnicë agencëjów informacyjnëch lubią, cziéj po-renë w kiosku czekó na nich „jesz cepłô", swiéżô ga-zétka. I ti sami lëdze urzędëją potému za biurkama i piszą swoji teszno-najiwczi orędze o chrónieniu lëdz-czigo ortu 'przed cywilizacëją. Bo téż wierę mało komu bë chodzëło o znikwieni cywilizacëji. Usódzcóm, co leją łzë nad człowiekę uce-miężonym dzysészą techniką i organizacëją jidze o to, żebë temu człowiekowi ulżëc. Chcą oni, żebë żëcy pod skrzidłama cywilizacëji bëło barżi lëdzczi. Terózka jó sóm, dôlebóg stôwiaję zapitani: czë są taczi môle...? Chtos odpowi: në ko po wsach jesz jesz, ale w miejsce? Taczim mólę, dze mieszczón bë mógł ucec przed trzóskę, dëmę i przed nieproszoną czasę opieką institucëjów państwowech mô bëc park miesczi. Ale dló kogoś w parku może bëc za rójno. Téj taczi człowiek jidze so szëkac mirniészëch nórcëków i rëchli czë pózdni on trafi do łasa co czasę rosce sprzëti miasta. Ale dzys dnia mało ju ostało lasów kol miasta, co bë mogłë manie piesniodzejôrzów swoją krëjamną i surową snôżotą. Bo kol miasta gęstwa lasu je wic mocko 'wëlësałô a na zemi zamiast mechu abo lëstów, oko muszi sę kaléczëc o wszelejaczigo ôrtu smiece. Do te wszëtczigo po taczim lese téż sę krący wic niemało jinëch lëdzy a jesz na wiérzk są w nim mëdżi. Temu téż las sprzëti miasta wiedno nie dôwô ubëtku ucemiężonymu widowi i słëchowi. Chtos komu do łasa je za dalek, a w parku za gęsto od lëdzy, może so czasę nalezc taczi mól. Jednym z tacziëch mólów, dze ubëtk i odpoczink cała je zaręcziwóny ustawą, może bëc... smętôrz, to je jinaczi rzekli cerpisko. Chtos może rzec, że na smętórzu téż je rójno i za głośno, bo jego cëszę przeriwają téj séj zwonë i spiéwë lëdzy co towarzą swojimu blëznymu w jego ostatny drodze. Abo zôs jinygo dnia je czëc głëchi zwęk szpôdë kopôcza. Në jo, ale wszetko to są głosë tak przerodzony, zwëczajny dló ceipiska jakno zwonieni kosë ostrzony we żniwa abo seczierë w lese. Smętórz służi lëdzóm, ne i temu muszi téj séj przëjąc nowigo nôleżnika do spolëznë nieboszczëków. Równak na ogle na cerpisku na biôłim dniu niewiele sę może zdarzëc. Drzewa po swojimu szëmarzą, czasę dó sę czëc dôleczi mrëc^eni auta abo łajani psa. Człowiek so chodzy Stegną pomidze wszelejaczim órtą pomników. Stegnë prosto rozplanowóny wprowó-dzają nas w poczëcy rozemnygo porządku. W procëm ku do taczigo wezmë na to łasa, smętórz mó nijakąs przewógę. Je krótko miasta abo wsë czasę nawetk 13 i westrzód. Człowiek (a tim barżi człowiek zamëszlony) w lese bë mógł zabłądzëc a ko na smętórzu zabłą-dzëc wierę nie jidze. Lëdzy po cerpisku chodzy mało. Nôrëchli chtos z nas może potkać jaką starszą białką co przeszła tu ustrojic grób kogoś ze swojëch domôcëch abo możémë potkać négo kôpôcza ze swoją „nieśmiertelną" szpódą. Człowiek, co chodzy po cerpisku lubi bëc sóm ze swojima mëslama. Cziéj sę potkô na smątôrzu cëzygo człowieka téj wiedno jakoś nie wëpôdô do niego za-gódac o tim abo nym. Bo ko na smętórz nicht nie przëchôdô na brawędkę tak jakno do parku miesczigo. Żle ju chtos tu przińdze, téj to ju musiz bëc jakó gwësnô sprawa. Człowiek taczi podińdze do grobu, poprawi wińc, przestawi zbón z kwiatama, zapóli świecę, pomodli sę. Smętôrz téj je dogodnym mólę do rozmiszlanió i modlëtwë. Na dodówk smętórz okróm łączbe z cywilizacëją zemską dôwô téż leżnosc podez-drzenió jinygo świata. Ale w tim célu człowiek bë miół ostać tu krëjamko ob noc i żdac midze godzëna-ma jednôstą a dwunôstą. Znaję wiele bëlnëch lëdzy, co baro ród jidą na cerpisko za żëcô. Hewo jedna moja cotka z Kartuz, po smiercë swojigo chłopa, chodzëła wnetk kóżdy dzeń na jego grób. Ona szła, nibë podlôc kwiatë, a tak naprôwdę chcała so përznę ze swojim chłopę pokór-bac w duchu. Jó téż czasę jidę so ród zazdrzec na cerpisko. Mili mie sę jidze po smętórzu w dzeń, jak we§trzód nocé. Nówicy razy béł jem na smętórzu w swoji parafiji. Czéj jó bëł porę lat tému w Czechach, téż jem na smętórze zazërôł. Tak téż cziéjle dzys jem w jaczim miesce abo koscelny wsë i przechódaję kole smętórzą, lubię zazdrzec co je bëne za wësoczim żelôznym płotę. Cziéj je to miasto dalek od Kaszëbsczi, kędës w Polsce, téj czëtaję nópisë na tóblëcach pomników. I nicrôz cziëj trafię na jaczi kaszëbsczi nózwë-sko, téj może przez sztëruszk zdrugnie mie mësl o tim, że nie jem tu sóm, co przëjachôł z daleka. I może so czasę pomëszlę o tim, jakno wejle më dzys jesmë szerok po świece rozdrzucony. I zjimó mie czekawota. Jaczi on béł, nen człowiek, co tu je pochowóny? I mëszlę so o tim, że nén co tu leżi pod dzarną, mógł nijak nie pamiętać o tim, że je Kaszëbą. Ale czë taczi człowiek co ju nie pamiętó, jesz może bëc zwóny Kaszëbą? Abo może on bëł z tego ôrtu Kaszëbów co sę całi żecy wstidzą tego, skądka bëlë jego starszi? I wiedno klęknę, abo stojące odmówię za jego dëszę „wieczny odpoczink". Dó na świece tacziëch lëdzy, co całi żëcy będą omi-jalë na pôrę kilométrów wszelejaczi stóri zómczi, koscółë i cerpiska. A dó téż tacziëch, co ju za éëcô zamiast pokutować „jak człowiek" po karczmach, kawiarniach ë jinëch psarniach, wolą so mili pochodzëc szpacérkę po cerpisku. DZEŃ ZADËSZNY Nén dzeń budzy w kóżdim człowieku rozmajiti mesie, wdôrë i cëchi pomianë. Dló człowieka często ma-linczigo, święto to parłęczi sę z obrózę zapôlonëch swiécków, wonią astrów i jiglënë i jesz może z kom-mudną, mroczną pogodą. Niejedno dzecko bądze jesz może pamiętało, że pomógało mëmuszce ustrojic grób négo żołnierza co leżi héjne tam pod tą urzmą kole łasa. A niéjednymu z dzecy jiglëna, swiéce i dodóm ful goscy może przëbôczëwac gwiózdkę. Na smętórzu cos sę dzeje. Czëc je głos zwonów. Chtos tam sam nie zdążił zapalëc swiéców, teró chutuszko odpóliwó je od sąsadów. Giowë lëdzy czie-rëją sę w stronę koscóła. Tam héjne są ju widzec, nisko nad głowama lëdztwa, czórny blónë. Śmiertelny stanica dwigają sę stateczno, temlëjącë są na stronę. Jidze procësëjô. Przed stanicama, téż w górze bimlocą latarnie niosłi na dłudżiëch czijach. Ksądz na przódku w czôrnëch ruchnach prowadzy procesëję na smętórz. Mó kropidło w ręce i chiló z niego na lëdzy, co po prawi i po lewi stronie zjimają muce i żegnają sę. Organista co jidze jeden krok slôdë, operowim głosę prowadzy spiéw, a lëdztwo w procesëji za jego przë-klódę jęczi i zacygó. Dló naszigo heroja w tim obrózu je wierę cos po-cygającë prôwdzëwigo a sztërkama zdrugającë straszny go. Ale ko on je leno na sztëruszk. zauroczony, oma-niony tim obróżkę. On je nółżen obzérac w telewizëji wnetk co dzeń wiele czekawszi i strojniészi widzawi-szcza. A ko ti lëdze w prosecëji wëzdrzelë sztërkama përzinkę po?eszno. Procesëjö zaszła ju dalek, jaż pod kuńc cerpiska. Tam, dzes pod płotę leżą pochowóny wiselcowie, ti od kocy wiarë i nieochrzcony dzecë. Knóp jidze pomału nazót, uwóżó żebë sę z kogum nie potkać w tim tłoku. Przëstónie i wzćró z jinygo mola na smętórz, co pësz-no skrzi sę od widu. Przë mërgającym widzę swrié-ców, teszny oczë dzéwczęt sklënlią i naemiłoserno manią. Jejich wid chlaszcze, sejó, przëcygó, nie dówu mu poku. Jejich czórny pod dłudżima rzęsama zdrze-le kolą, szczipią, sygają jaż na dno dëszë. Od négo zdroku, jemu parzą lica jak od żôlącëch węgłów. Lëdze pomalinëszku sę ju .rozchódają, rozjeżdżają do swojich chëczë. Robi sę pusto i smętno na cerpisku. A. świece, żle nie mdze deszczu, bądą sę jesz pólëłë długo, może do porénku. Jo, w nén dzeń niejeden z nas béł baro dalek od sprów smiertelnëch i niesmiertelnëch, od sprów wie-kujistëch. Ale może niejeden z nas përzinëszkę sę w tim dniu nauczil? Przëchódają lata, përznę starszi człowiek dozdrzeléwô. Ju niejeden z jego domôcëch odjachół swoją ostatną rézę. Przëchódó Dzeń Zadëszny. Człowiek jidze zazdrzec na grobë swojëch nódrogszëch, nóblëższëch. Je jesz dosc widno ale chutuszko nadchódó smrok. Na niéjednëch grobach półą sę ju srwiésczi. Dróżka co jidze westrzód smętórzą, stałd sę w ten dzćń szpacér-aléją dló lëdzy pozeszłëch tu z cali parafiji i jimëch goscy. Odbiwó sę parada zëmowëch mańtlów. Jedny mańtle woniają swiéżiim kupczim sztofę, od jinëch chopie naftalëną. O, przëjachało dzys wiele taczëch lëdzy o jacziëch jeisanë ju mlielë wnetk zabëti. Są przëjachóny ze swojima nowima, dló nas cëzyma, białkama abo chłopama. Człowiek obzérô sę wkół, po lëdzach. Lëdze stoją ze swojima rodzëznama w kół grobów, mółczącë, abo po cëchu midze sobą gódają. Dzys je ju czëc wicy mowë miastowi. Ną stegjią na westrzódku cerpiska jedze na swojim wozyku kaleka. Nieborók grędo krący, jak może omi-jó plëtë, koła toną w rozbrzëdłim kale, ale on cer-plëwie, jakno nóparti jaczli żółw, pchó się dali pomi-dze chódzącyma. Człolwiek so mësli: Taczi nieborók sę męczi, a wejle zawczora w roboce umar jeden Ja-czi, chłop jak bik, jesz móg żëc. A jesz sę wiedno chwólił swojim zdrorwim... Taczi to ju je; opaczny nami enieni... Człowliek stoji przë grobie swojëch starków. Mëmka z cotką mają grób obstrojony. On sę zegnie, poprawi sjwiécę, bo mu sę zdówało, że ona zaczinó skwarzec kwiat. Stanie, zjimnie kapelusz i tak postoji sztócëk. Spito sę w duchu: czë jó jesz rozmieję sę modlëc? A téj pomrëczi cëcho: robota, pieniądze, srczescy... Téj on jidze zazdrzec do koscóla. Wësłëchô kózanió, jidze na smętórz rażę z procesëją. Zwonë biją^ dwigają sę czórny płôchtë staniców. Człowiök nóprzód chcółbë ród wëdostac sę z ti lëdzczi rzéczi na brzég, na stronę, jakno topiele co po spitimu skręcëł z mostu. Ale ju za głębok wcygnął go szor, téj bez mocë, często od se, pozwóló sę ndesc i płënie jak na pół leno namikłi camer. Rozlégô sę pieanió. Kożdi Boga chwó-li. A on jidze téż westrzód lëdztwa i téż spiéwó. Zdrugó iniim ogrószka. Może je szczestlëwi? Nie wić, ale czëje sę wespółbëtnikę jaczis sprawë, dzélę tich lëdzy smiertelnëch. Nie je ju leno przezéróczę, co ze stronë czekawie podzéró i taksëje, je teró dzéle ti spolëznë. A słowa piesnië brzëmią straszno. Nikogo one nie smukają, le drapią, szturają, niemiłoserno bodzą, bi-czëją. Ta piesmió przëbôcziwô, że na kóżdigo przińdze czas Sądu Ostatecznygo. SMIERTELNICA Na smętórzu we Chwaszczënie stojała do niedówna smiertelnica, zwónó barżi z polska „kostnica". W śmiertelnicy, co bëła za „mojich" czasów drewnianą na pół rozwalaną budą nie bëło nick bëlnygo. Bëł to magazyn rozmajitigo ôrtu tóklów. Stojałë tam — wie- 14 le mogę pamiętać — jaczis połómóny stôri marë, pôre strëpiałëch krziżów grobowëch, kawałeczi rozebrónëch pomników, pórę zgnitëch wińców, z osta-tnyma żëczbama wëpisónyma ma szlejfach. Stojałë tam też figurë aniołów z obczidłima skrzidłama, bëło téż bokadosc pękłëchj kruto-pów z wëstôwającyma z miech chłądama zmia-rzłëch i zeschłëch astrów abo mertów. A midze tim wszëtczim po nórtach rosłë urodzony abo na pół zgniti potrusë z ortu zwónygo po kocewiacku „papiórniaki". Bo na buda téj służëła czasę téż za nén krëjamny mól, dze tczëwôrtny parafijónowie, w niebezpieku në-kalë na „skargę". Może nę smiertelnicę bądę dali zwół lepi prosto budą, bo chto wié czë ona miała abo rôz leżnosc wëkonac swoję czestną funkcëję dló jaczi osta ła wëbudowónó. Jak dalek mogę pamiętać, zark z całę nieboszczëka béł wiedno wniosłi nóprzód do koscóła a téj z nim szło sę ju prost na jego mól. A buda może od początku służëła kopôczowi za szaruznię. Przë kuń-cu, abo może lepi chcemë rzec przed początkę kuńca, swojego lëchigo żëcó nie bëło w ni dwiérzi, nicht ji nie dozérôłf a kopócz wierę swoją szpódę ju téż trzi-mół wiedno doma. Cziéj buda bëła ju na ostatnëch nogach, cziéj dak mólama ju sygół zemi i czas ji béł ju porechowóny, przëjachôł jednygo dnia na plebaniję ekstra posłań-czik z Pelplëna. Miół on robie remanent koscelnygo majątku. Przezérającë akta plebaniji nalóz on w nëch aktach, że dzes na górze pod ustrzechę plebaniji bë muszała bëc schowónó figurka Matczi Bosczi z Dze-cątkę Jezës. Téj nasz ksądz, co je w naszi parafiji od dwadzescë przeszło lat, so przëbôcził, że prze remonce plebaniji, kôzôł wëniesc niéjedny tókle do ti budë na smętôrzu. Tak hewno w ny śmiertelnicy, nalazła sę figurka Matczi Bosczi Chwaszczińsczi z piętnôstigo wieku. Leżała ona szmërgnionô midzë grëpama nëch smiecy a dzys, po konserwacëji, stoji w skórbcu na westrzéd-nym wôłtôrzu chwaszczyńsczigo koscóła. Dzys w nym skórbcu we wółtórzu wisy ju wiele darów za zesłóny łasczi. Mómë téj na Kaszëbach trzë môle, skądka Mat ka Boskô sejó swojima łaskama: Swôrzewo, Swiónowo i Chwaszczëno. O PIRAMIDACH Jdącë przez smętôrz widzymë wszelejaczi ôrtë pomników: prosti — strzédjnëch lëdzy, bogati, u-bodżi. Zle chtos luibi dzelëc i wszetko w porządku u-kłódac, wedle órtów, w szuflôdkach, może dzelëc jina-czi. Wezmë ina to: mal szëkowny i pokraczny, abo na zadbóny i zabëti. Kôżdi z ôrtów pamnika je wórt opi-saniô w osóbny ksędze. Jô leno nadczidnę letko o tim abo nym. Chcemë so nóprzód przëzdrzec pomnikóm pokracznym. Pomniczi pokraczny mogą nôleżëc tak do lëdzy bo-gatëch, jakno téż do biédnëch. Ale wierę barżi pokraczny są wiedno pomniczi na grobach lëdzy boga-tëch. Lëdze bogati mają wic wicy pieniądzy, téj żle rzemięsnikowi wińdze spod ręczi pokraka, bądze to pokraka do potędżi. I o to prawie jidze, żebë wëszła pokraka, to je takô rzecz, co w sposób parłężny i pro-stacczi bądze ukózowała majątk fundatora. Na tim molu może bëc komuś kąsk dzéwno. Bo chtos mëslół może, że czićj jó piszę „pomnik człowieka bogatigo" móm na mëslë samigo niebószczëka? Mól, na smętórzu mało cziéj je wëkupiony przez samigo nieboszczëka, bo mało chto z nas je tak dbałi żebë za żëco wëkupic so pasowny mólćk, dosc wëgódny i sôchi i krodzy dróżczi. Dzys dnia człowiek umiérô we wiele razach chutko, nógle, czasę chutczi jesz niglë zdążi podiktowac testamańt. Ju nijak nie nadczidaję o wojnie, ale rôz wëczëtôł jem w gazéce, że w autach od slédny wojnë zdżinęło na świece wicy jak w wojnie na frontach... Ale widzę, że jem sę w swoji dowodzëz-nie zapuscëł za dalek. Muszę sę copnąc jaż do słów „pomnik człowieka bogatigo". Chto budëje pomnik na grobie człowieka bogatigo? Fundatorę pomnika je we wikszim dzelu jego rodzëzna. Żle irodzëzna je bogato téj wëstôwiô bogati pomnik. Biwało wiele razy, że bëlny człowiek przed swoją smiercą rozporządzëł, że na jego grobie mają domócy postawie leno prosti kam. A z drëdżi stronë widzymë niebëlników abo ta- cziëch, co nick specjalnygo w żëcym nie dokonalë, jak z uszpórowónëch pieniądzy budëją dló se masywny grobowe. Grobowce są budowóny na miarę człowieka ale téż na miarę jego majątku i fantazëji. Hewo faraonowie budowalë dló se gromisti piramidę. Budowalë rękama robotników. Ale przódë robotników bëło wiele i bëlë tańszi jak dzys dnia. Za czasów faraonów na robotnika sygół dłudżi „óws" a dzysó nie pomógó wëwijani przed nosę mésterka setkama, le dopierze cężczi tësą-ce mogą jaczigo rzćmięsnika zrëszëc. Ko dzys piramidę nicht so nie budëje, ale strzédny człowiek, żle bądze żił obszcządno, może dosc letko odłożëc na gro-bówc. Równak wikszimu dzélowi lëdzy sprawie muszi kąsk biédniészi od grobowca nógróbk, to je pomnik. Zle chtos drogo płacy, téj ju wëmôgô, żebë ne pieniądze bëłë widzec. A jak wiémë, kożdi ze swojigo do-znanió, majątk mało cziéj jidze w porze z poczëcym snóżotë. Temu pomniczi pokraczny są wórt jejich fundatorów. Cziéj jem so szpacérowôł po cerpisku postawił jem so zapitani; ale. u dióchła jaczigo!... (o pardon!,' ko jem na smętórzu) po co lëdze budëją nôgróbczi. Në bo piramidę powstałe wierę z dbë, że lëdzczi cało puzdze, po smiercë odżëje i po to, żebë no cało nie bëło głodny. Egipcjónowie stówialë swojim faraónóm jedzeni i jiny rzeczë jacziëch po odecknieniu mumia bë mogła brëkowac. A ko naszimu nieboszczëkowi, tam spódkę je wierą równo czë leżi leno pod dzarną, czë jesz na wiérzk przëkrëti grańtę, abo marmurę. Choć chto wié? Przede na Kaszëbacb. lëdzóm mogło chodzëc prawie o to, żebë nieboszczek ni móg sę wëkraczëc z kule jakno wieszczi, ópi. Ale dzys? Mało chto dzys ju wierzi w powiôstczi o ópich. Mëszlę, że dzys jidze o cos jinygo. Nadczid jem o tim, że pomnik budëje we wikszim dzélu rodzëzna umarłigo. A rodzëzna czićj sę zjedze po pogrzebie, niróz ugódó sę hewo tak: Chcem*5 mu lepi ten pomnik postawie, żebë oni nie gódalft 0 nas lëcho. Z te jednygo zdaniô możemë wëcygnąc taką nóukę: pomnik mó dwa cële do zjiscenië — sławie bëlnotę umarłigo, sławie bëlnotę fundatora. Z tego wszëtczigo jó sę docygaję, że przenómi w dzćlu fundator budëje pomnik dló sebie samigó. Ale może docygaję sę za głębok? - Jesz jeden ort pomnika — zdówó mnie są — jé wórt opisanió. Jidze mnie o pomnik zabëti. Słowo „pomnik" oznóczac bë miało rzecz zbudowóną komuś na pamiątkę. Ale ko zabëcy je czëstą procëmnotą pa-mięcë. Na taczim zabë^im nógróbk u w Dniu Zadësz-nym, czasę jakoś miłosernó ręka rozłożi porę wietew-ków jiglënë abo zapóli swićcę. Ale rëchli abo pózdni, chtos postrzeże, że o nen pomnik nicht ni mó starë, nicht go nie dozéró. Téj omëlëcą przińdą mćstrowie, pomnik rozebierzą, lepszi sztëczi wezną do se a lëch-szi szmërgną dze w jaką szaruznię, midze jiny zabëti 1 nieprzëdatny tôkle. Taczi to ju je namienieni stôrëeh pamiątk. Czićj domócy oprzestowają dbać o swoję pamiątkę przëchôdô cezyńc. A dló niego ona nick nie znaczi, tć on ję skazy i splëgawi. CZŁOWIEK JAKNO LËSTK Z DRZEWA W niedzelę abo jiny święto, przë dobri pogodzę, na cerpisku sę roji od lëdzy. Chtos jidze zazdrzec, dze leżi jego niedówno umarłi znajomi. Chtos jiny jidze odmówić zdrowaszkę abo wieczny odpocziwani. A chtos jesz jiny jidze „tak so", jakno hewo jó, bez przëczënë. Jó sóm, wolę so przińc na cerpisko w dzćń wszćdny, robocy, to je w co dzćń. Nólepi w jesćni. Ni ma tej wiele lëdzy, bo sedzą na polach i wëbićrają bulwë abo są prze jiny roboce. Ocze moji błądzą po sztaturach krziżów, aniołów i jinëch zwëczajnëch na smętórzu sztółtów. Ale nie błądzą za długo. Móm ju taczi brzë-dczi nółóg, że wszędze i węyg muszę cos czëtac. Na-wetkę wieczór, czićj żdaję na Autobus, obżerają sę za jaką lępą i wëtrzészczaję slćpia. Nie brzëdzę sę też nijak podnieść ze zemi zmokli, otrzepóny gazétë, żlë mój wid trafi prawie na jaczi czekawi nódpis. Ale na smętórzu ni muszę wëjimac gazétë z taszë. Wokół je tëli do czëtaniô. Zabówiac sę mogę rozmajice. Wezera zwôżôł jem leno na miona. Postrzegł jem tćj, że 15 przódë, przed wojną, midze niewiastama bëłë w mó-dze Matildë. Klairë, Anë abo z knôpiczëch mionów wez-më na to: Klémens, Jan, Józef. A dzys, mëslôł jem so, jaczi dzys miona nadôwają mëmczi swojim dzecóm? W nym, warna usadła na płoce i zaczę mie podkór-biac. Czuł jem wnet wirazno jak mie podpowiódała: Marrek, Darrek, Czarrek, Jarrek... Szmërgnął jem kam w nipocą gałę i wëcygnął z taszë gazétę. Dzys chodzę po smętôrzu i czëtaję nôzwëska. Przódë na tôblëcach pomników pisało sę: Posantske, abo Po-kriffke a dzys: Posański, Pokrywko. Rozmiszlaję, co mogło znaczëc nôzwësko Posantske? Ko jô w nim widzę jaczigos kaszëbsczigo „zęcka" abo kogoś po „zęcku" a nié miasto Posań. Rozmiszlaję zós nad Pokriffką. Wierę nie wzęło sę ano od dekla ale oznóczac muszało nôprzód jaczigos człowieka pokrzéwionygo, krzëwigo. Në ale niech tima co krzewią, abo koszlawią kaszëb-sczi nôzwëska swiécy... miska grochu. , Jidę dali dróżką westrzód grobów. Nie zdrzę ju na tôblëce. Na westrzódku dróżczi pieta. Sadnę so na-procëm plëtë, na łówce, zapólę cygaretkę. Po piece płënie so, jakno malinczi czółen, uschłi lëst lëpowi. Wiater nim sę zabôwiô. Nëkô go tam i nazód... W nym, mocniészi wietrzëszcze poderwało go w górę i prze-sadzëło na sëchi mól a téj zanëkało do jinëch lëstków bracy. Téj zós wiater-kręcëszk począł nima wszëtczima wëwijac w obarchniałim tuńcu a téj... rozdmuchnął po całim cerpisku. Lëstë symbóle. Wiele ju razy na świece chtos opisowo! jistny jakno ten tu héjne, obrózczi z lëstama? Wiele razy chtos przërównôł lëstë do lëdzy? Bo ko téż one są përznę jak lëdze. Może lëste prawie mają człowiekowi przëbôczëwac, że on téż róz uwiędnie, spadnie na zemię a téj zgnije? Ko człowiek oderwie sę za czasę od drzewa z jaczigo wërós. Odińdze od swoji spolëznë, oderwie sę od ni. Czasę stónie sę to ju za żëcô. A drzewo jakno symból ti spodëznë stoji dali. Zdlrzę ;ne drzewa. Lëstë z niego opôdają a ono stoji nóparto przëczëpłi do rodnygo gruntu. Stoji szargóny wiatrę, biczewóny deszczę i popęcóny od grzëmo-tów i mrozu. Në i cëż to je za drzewo? Jaż mie je dzywno, że ono sę jesz nie zwrócëło. Ko z wiéldżi i urodny lëpë, jaką wierę przódë bëło, dzys ju ostół leno pién i jeden grëbszi poróg. A na tim żëwim pcrogu, téż są ju widzec szeroczi pęklënë. Niejedna wietew je ju téż na nim uschło a jiny są obłómóny, tam sam stopérczą na nim sëchi pékle. U dołu poróg je obrosłi guczowatą mucą grzëba. We wëtrëpiałëch dzurach wërosłë buszny ze swoji cëzy urodë krze dzëwigo brzadu. Wësok w .koronie uwiłë so swoji gniózda gapë, a w ti dzurze, héjne tam niżi, prze sarnim pniu wierę sedzą szętopiérze abo może sowë. Obzéraję sę wkół i widzę, że z jinyma lëpama téż je wszelejak. Héjne tam na górce pod plotę ju leżi jedno drzewo spuszczony i pocęti na kloce. Bądze jesz z niego pożëtk. Może przińdze jaczi artista i wë-bierze so lepszi klocczi i wëkumó w nich figurczi i bądze potemu przedówół je na jórmarku. Może ten chto kupi so figurkę, postawi ję doma kole ksążk. A nôpëszniészó figurka wierę trafi do Muzeum Ludo-wigo Kunsztu. Dziennik Andrzej Grzyb piątek Jesienne dni i jesienne myśli bywają trochę senne czy nawet nudne. To niż niesie ból i senność słów. Może i niż, mmie jednak nic bardziej nie rozkleja jak deszcz i grypa-, którą mam z bardzo znacznym wyprzedzeniem, jak mawia moja żona, kiedy kichnie jeden Chińczyk i drugi — nie, tego ja wyprzedzę. Grypa, książki, przepocone myśli i pidżamy. późny wieczór ćmy, purtki i przydrożne jałowce-strzyg i ożyły. Księżyc wyjątkowo blady zawisł na sęku gwiazdy. Noona pogoda. Grypa Wiele razy pytałem sam siebie, w czym leży sekret sukcesu. Odpowiedź na to pytanie jest trudna. W każdym razie sukces nigdy nie jest kwestią przypadku. Podstawą sukcesu, jego ojcem i matką jest niewątpliwie praca. Praca sumiennie, precyzyjnie, celowo wykonywana do wewnątrz i no zewnątrz. O pełni sukcesu decyduje w pewnej mierze przypadek. W każdym razie przypadek może suikces dopełnić, dodatkowo wyeksponować. 16 Bez owego przypadku, czy raczej szczęśtiwego zbiegu okoliczności, bywa, że sukces przychodzi za późno. Nie ma już twórcy, leaz jest jego dzieło, jego sukces, uznanie wartości. Dlaczego o tym myślę? Zawsze ,przecież trzeba pamiętać o Syzyfie. Ten jedyny w swym skomplikowaniu przypadek koże myśleć o pracy i sukcesie bardzo ostrożnie. Właśnie sukces jest szczególną nagrodą za pracę. Owszem, tworzą go ludzie, lecz ludzie bywają omylni, tak jak greccy bogowie, jak herosi. Historia płata figle, niektórym .pamięta czyny godne i wielkie, innym drobne łajdactwo wyolbrzymia nad znaczne zasługi. By-wo także, że kto inny tworzy, a inny odnosi sukces. sobota Przerażające i fascynujące, ależ tak właśnie można powiedzieć o tym wszystkim, co słowo to oznacza. Codzienność Franza K., codzienność Prousta i Joycea, prawdopodobne codzienności, tyle ich ile ludzi. Każdy, sprawiedliwie, ma swoją. Dlaczego tak bardzo pociągają mnie te osobli we kulinaria? Po pierwsze ponieważ do dziś czuję ten smak, niepowtarzalny, utracony już ostatecznie zapach i smak potraw dzieciństwa. Po drugie, lubię do dziś dobrze zjeść. Jedzenie sprawia mii przyjemność. Oczywiście, nie objadanie się. Wprawdzie jestem chudy, lecz jem dużo, a potrawy, które wspominam, pociągają mnie do dziś i bywa, że tak długo szukam okazji, by je ponownie skosztować, aż spełnia się moje pragnienie, mój głód zadawniony. Po trzecie potrawy te przypominają mi bliskich i czas miniony. Czas? Nie, nie będę się już tłumaczył. Kluski W utarte ziemniaki odciśnięte z soku wbić jajko, dodać mąki, najlepiej żytniej, sól i to już wszystko. Ugnieść ciasto. Potem łyżką kłaść kluski na osoiloną, gotującą się wodę. Gotować przez dobrą chwilę. Potrawę zalać mlekiem i już gotowa. Palce lizać. Część klusek można odcedzić i podgrzać na ten saim lub ininy posiłek. Delicje. Ileż to razy jadłem kluski. Jadło się te kluski zape tytem, bo to tanio i smacznie, jak mawiała matka; rano na mleku, wieczorem na słoninie. Po tak pozornie biednej kolacji jakże bogate były sny. strona 308 Rozważania o sztuce. Wielkość przychodzi jak katar. Bywa niepowtarzalna, bywa bezowocna. Sztuka to treść i forma, myśląc tylko o tym rozgraniczeniu można postulować i realizować tysiące koncepcjti. Realizować realizm lub patrzeć inaczej, widzieć inaczej, przekształcać. To właśnie mnie pociąga. Powołać się na Boudelaire'a, na powinność artysty i na tysiąc innych. Może wszyscy mieli rację. Nie, rację mam ja. Moje pierwsze czytamie Manna. Dyskusja o... filozofii? W drugim czytaniu była już w tej sprawie znaczna poprawa. Mimo to do końca Manna strawić nie zdołałem. Wyobrażam sobie jak solid nie umierał Hans Kastrop. „Czarodziejska góra" i jej nowy porządek, nie bardzo przecież odbiega jący od (jakiegokolwiek) porządku (szpitalnego), w którym zawsze jest miejsce dla szarlatanów, odszczepieńców, epokowych szaleńców. jeszcze kwiecień Mając sobie za złe najmniejszą słabość, jesteś bezradny wobec tysiąca przypadłości, którymi obdarzyła cię natura. Bo i nic w tym dziwnego, że pragnienie ideału bywa spełnione tylko w bardzo niewielu przypadkach. I nic się tu nie da zrobić, nikt nie poprawi natury, nilkt nie zmieni własnego losu, a jednak jest coś w człowieku, co stwarza pewną nadzieję. To siła charaikteru, która nieugięte postanowienie zmienia w końcu mimo pozornych niepowodzeń, mimo morza trudności, w rzeczywistość. Ileż mam do powiedzenia o ułomności ciała i charakteru. Wiełe. Prawie wszystko. t Sztuka Tylko prawdziwego artystę stać na to, aby w dziełach kolegów widzieć to co dobre. Co pan powie o życiu! Było piękne, szkoda, Żal, że nie możina tego powtórzyć. Większość z naszych niby--doświadczeń to doświadczenia, czy raczej wiedza w jakimś stopniu zasłyszana. Ostatnie dni darzyły doskonałą pogodą. Wiosenna krzątanina na polach dobiegła już końca. Uprawione zagony lśniły jaskrawą zielenię. W powietrzu miodna woń kusiła na wyprawę ku nad rzecznym łąkom. Czoła moren przykrywał ciemnozielony, sosnowy daszek, wsparty na brązowym ostrokole. W takim to pejzażu objawił się diabeł. Diabeł Nie pamiętam już jakie były dokładnie okoliczności, które towarzyszyły tej chwili, gdy po raz pierwszy opowiedziano mi o tym diable. Wydaje mi się, że było to na rybach. Opowiadano, że w ukrytej w borach wsi, a właściwie na moczarach tuż przy wsi, ukazał się kłusownikom diabeł. Ot, zażartowałem sobie, wreszcie jest na nich, to znaczy na kłusowników, sposób. Dobry ten diabeł i należałoby go zatrudnić na pół etatu. I na tym skończyło się. Nie. Po kilku dniach podczas obiadu, kiedy wszyscy domownicy rozsiedli się w dużej kuchni i z apetytem zajadali przysmaki Matki, sprawa odżyła. Matka miała zwyczaj przy stole serwować nam także świeże wiadomości. Wiadomo, nie pomawiając rodzaju kobiecego, a tym bardziej Mat ki o plotkarstwo, że kobiety wiedzą dużo i uważają za punkt honoru powtarzanie owej wiedzy. Tak więc dowiedzieliśmy się, że diabeł zaskoczył rybaków, rycząc i pędząc w ich stronę zmusił ich do ucieczki. Aby tajemnicze okoliczności dopełnić dowiedzieliśmy się, że zmierzch był bezksiężycowy i mglisty. Nie pamiętam już dlaczego żachnąłem się. Minęło kilka dni. Tym razem mówiono, że to sum jest powodem całej afery. Podobno był nawet ktoś z miasta, by całą sprawę zbadać. A to dobre, już dawno naukowo nie tropiono diabła. „I Widzicie i nie". Ta triumfalna opinia pogrążająca całą szacowną naukę na wieki w piekle własnego zarozumialstwa, wygłoszona przez starowinę w geesowskim sklepie, przypomniała mi 0 całej sprawie. W krótkim, chyba kilkudniowym odstępie, dowiedziałem się jeszcze, że to ptak przelotny, bekas chyba, potem jeszcze raz sum 1 sprawa ucichła. Minął rok. Przejeżdżając przez wieś, zatrzymałem się, by kupić jajek. Właśnie tak, prosiła mnie o nie żona. Spytałem w pierwszej z brzegu zagrodzie, nie mają. W drugiej, trzeba iść, do tych 0 taim, gdzie studnia z daszkiem. Jajka są. Gospo dyni poszła do iaby, by je zapakować. Do sieni wykustykała staruszka i opowiedziała mi, jak to diabeł na moczarach wystraszył rybaków. Przy niej stał kilkuletni knôp i uśmiechał się. Wracałem do domu z jajkami i przeświadczeniem, że ta opowieść przeżyje narodziny, sławę 1 zapomnienie niejednej solidnej powieści. Pamiętam też innego kociewskiego diabła. Wierzbowego, jałowoowego, hulającego po drogach, czyhającego na ścieżkach. Bywa też diabeł, ten który mógłby być twoim wujkiem, trochę otyły, zawsze w kapeluszu, z nieodłącznym cygarem, przychodzi na skaita, wypełnia izbę niesamowitym dymem i jakby metalicznym śmiechem. Stoisz za jego plecami, on stoi za twoimi, coś mówi, zawsze są to kuszące propozycje. Czy masz takiego „wuj ka-diabła"? 17 Pamiętnik1231 Urszula Olszewska 18 sierpnia 1939 r. Już lekko jesień pachnie... Lubię późne lato. Jest ono jakieś złote, dojrzałe i słodkie. Lubią pierwsze astry. I właśnie teraz jestem narzeczoną. Józio już się doczekać nie inoże — ten mój głuptasek, kiedy się pobierzemy. Będziemy wtedy mieszkać albo w Poznaniu, albo w... Toruniu. Chociaż co do tego ostatniego waham się trochę. Tam muszę być sama — w ogrodzie i na polach. Muszę być sama — dużo tam jest wspomnień związanych z Leonem. Jestem w tej chwili obiektywną i przyznaję, że miały dużo czaru. Nie sądzę jednak, zeby „mój" Józiu miał tam wprowadzić specjalnie duży dysonans, zresztą do tego czasu fabryka przejdzie w inne ręce. Za kilka dni przyjedzie Leon. Mam zamiar powiedzieć Mu bohatersko, że jestem już narzeczoną. 21 sierpnia 1939 r. Brat Józia Witold żeni się w przyszłym tygodniu. Mój mały narzeczony będzie jednym ze świadków. Będzie wszystko doskonale widział i będzie jeszcze bardziej zły, że musimy tak długo na to czekać. Wejdę w bardzo liczną rodzinkę, ale na szczęście Józio sam nie bardzo jest tym zachwycony i nie trzeba się będzie z nimi dużo stykać. Ale też sobie zmartwienia robią, prawda? 24 sierpnia 1939 r. Mobilizacja! ! ! Od samego rana masy nowo zaciągniętych wędrują odprowadzane przez płaczące rodziny na dworzec. „Inteligencja" pakuje manatki i na zbity łeb wynosi się z zagrożonych terenów. My zostajemy. Wszędzie widzi się ludzi z olbrzymimi pakami żywności. Ojciec też już przysłał świece i zapałki oraz nieco cukru i kawy. Jawny dowód, że nie zginiemy. Taka cudowna pogoda, takie słodkie, ciężkie lato, a tu widmo wojny. Boję się o Józia. I Jego, jak miliony innych, wezmą do wojska. Kochane moje słoneczko... Wejherowo, 25 sierpnia 1939 r. Napisałam dziś do Józia mój przedśmiertny list... Sama się dziwię, że mi się jeszcze chce żartować. Miasto prawie że wyludnione. Wszyscy z dnia na dzień czekają wybuchu wojny. Wujek przyjechał dziś po Włodka. Obawiał się, że nie będą mogli wrócić przez Gdańsk. Gdyby tak było, musieliby iść pieszo do Kartuz i stamtąd dopiero pociągiem. Nic się człowiekowi robić nie chce. Tyle mam drobiazgów, do których przywiązałam się. Taka jestem młoda i taka przywiązana do życia. Tak bardzo bym chciała, aby był spokój i tak bardzo chcę żyć... Jak bajka przedstawia mi się rok spędzony w Poznaniu. Tak było słonecznie, tak cudnie, tak dobrze z Józiem. Wcale mi się wierzyć nie chce, że to rzeczywistość była, a nie sen. Jestem zrezygnowana, ale mimo to zawsze coś się we mnie buntuje — to nie zrezygnowało prawo do życia, do używania młodości, prawo do miłości i szczęścia. Kocham Józia. Wejherowo, 1 września 1939 r. O godz. 5-tej rano rozpoczęła się wojna z Niemcami! 2 września 39 r. Mieliśmy dwa naloty samolotowe po południu i nad ranem, które na szczęście nie wyrządziły żadnej szlkody. Rylk syreny zwiastującej zbliżanie się nieprzyjaciela, robi wstrząsające wrażenie. Nerwy, nerwy... 3 września 39 r. Anglia i Francja wypowiedziały dziś wojnę Niemcom. Istnieje ewentualność wmieszania się do niej kilku jeszcze państw. Czyżby druga wojna światowa? Pomorze przez wojska niemieckie odcięte od reszty Polski. Nie mamy gazet, ani listów. Składy prawie wszystkie zamknięte. 4 września 39 r. Bardzo dziś blisko słychać armaty i karabiny maszynowe. Od 4-tej rano do 7-ej przelatywały nad miastem nisko samoloty nieprzyjacielski?. Hel i Gdynia były bombardowane zaraz od samego początku wojny. Jesteśmy odcięci. Józio nie wie, co się ze mną dzieje. On jest tam na ra"zie bezpieczny, ten mój „mały". Jestem przekonana, iż wszyscy sądzą, że nasze miasteczko zapoznało się j.uż z bombami, nieprzyjacielskimi, bo jesteśmy taik blisko* Gdyni. Na racaie dosyć tu jeszcze spokojnie, jednak nie jestem na tyle opty-mristlką, aby twierdzić, że nic nie dostaniemy. Tyle od nas, krewnych i znajomych, poszło do wojaka. Józio jeszcze na pawlno w domu. Pójdzie we wrześniu, w połowie. Modlę się codziennie, aby się Jemu i wszystkim nic nie stało. 6 września 39 r. Dziś samolot nieprzyjacielski, lecący nisko nad miastem był ostrzeliwany. Nawet w schronie, w którym siedzieliśmy, słyszało się wyraźnie grzmot nieustanny karabinów maszynowych i dział przeciwlotniczych. 5 września 1939 r. Cały dzień krążyły samoloty niemieckie nad miastem. W lasach okolicznych wojsko polskie ostrzeli-wuje nieprzyjaciela. Chodzi o Wejherowo. Zdaję sobie sprawę z tego, że chwila jest decydująca. Wieczór. Wojska polskie wycofują się. Przez okno widziałam, jak szli przez miasto nucąc: „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani?" Biedni chłopcy. Masy ludności cywilnej wyszły z wojskiem z miasta. 9 września 1939 r. O godz. 8.50 wojska niemieckie zajęły Wejherowo. Chorągiew ze swastyką powiewa nad starostwem i magistratem. W starostwie urzęduje już nowy „landrat". 14 września 1939 r. Znów jedna chwila w życiu, której nie zapomnę tak prędko. Zajęcie miasta przez wojska niemieckie. Ranek był chłodny, z lekka omglony. Na ulicach pusto. Z głównej ulicy (dziś „Adlolf Hd«tlerstir.") wyjechały dwa samochody pancerne. W każdym z nich 18 siedział jeden oficer i kilku żołnierzy z karabinami nastawionymi na wysokość drzwi i okien. Ale w mieście nikt nie strzelał. Wszystko ucichło... Samochody zniknęły mi z oczu i na tle omglonej ulicy pojawiły się pajtrole piesze. Jakże bardzo się teraz miasto zmieniło. Nic prawie już nie przypomina dawnego, dobrodusznego Wejherowa. Natomiast jest Neustadt. Czy wiecie, kto jestem i gdzie mieszkam? Otóż: jestem „Fraulein Ursula Olszewski, Neustadt, Schönwalderstir. 3 Deutchland". Wszystkie polskie napisy zostały zdjęte i zamazane, na ich zaś miejsce pojawiły się szyldy niemieckie. Liczne chorągwie ze swastyką całkowicie zmieniły wygląd miasta. Mam zamiar stąd po pewnym czasie wyjechać. Bezwarunkowo i stanowczo. Do Poznania i do Józia. Do Józia... Mój Boże, co też ten mój kochany chłopiec teraz robi? Czy wzięli Go do wojska? Czy jest zdrowy? Nic nie wiem. Jedno jest mi tylko wiadome, że kocham Go niezmiennie, głęboko i dążyć będę do tego, aby być blisko niego. Boję się o niego, bo nie umie mówić >po niemiecku. Ale chyba Bóg nie dopuści do tego, aby Mu się coś stało? Wojna trwa dopiero 14 dni, a mnie się wydaje, że wieki całe minęły od jej wybuchu. Moje jasne wakacje w Toruniu wydają mi się nieprawdopodobne. Nie mogę sobie wyobrazić, że można było studiować w Poznaniu. A już to, że byłam razem z Józiem, że nam tak dobrze było razem, snem się wydaje. Jakże mi dobrze było, gdy słyszałam Jego trzykrotny dzwonek u drzwi. Śledziłam słuchem jak wieszał płaszcz w szafie, jak przechodził jadalnię, korytarz i stukał do drzwi mego pokoju. A potem wchodził już bez pukania, bo był mój, mój, mój! Gdy siedziałam przy biurku, podchodził i całował mnie w szyję i w usta, gdy odwróciłam głowę. Gdy leżałam na kanapie, siadał obok mnie, brał za rękę i pytał pieszczotliwie: „Co jest bachorkowi? Źle się czuje?" Innym znów razem sama podbiegałam do niego, zarzucałam ręce na szyję i przytulałam się z całej siły. On okrywał mą twarz pocałunkami i było nam dobrze, nieskończenie dobrze. A wieczorem przychodził powiedzieć mi „dobranoc". To były chwile nasze, tylko nasze. Dwoje ludzi kochających się bez zastrzeżeń i — ograniczeń. Byliśmy sobie wtedy tak bliscy, zarówno duchowo, jak i... Jestem zdecydowana wbrew całemu światu wyjść za Niego! Kocham Go i to powinno wystarczyć. A opozycja będzie. Dość nawet silna w postaci własnego Ojca. Ale dam radę. Przekonam Ojca, a jeśli tego nie dokonam, będę musiała wyjść za mąż wbrew Jego przekonaniu. Trudno! 14 września 1939 r.1) Jak można było zaczynać wojnę wiedząc, jaki jest stan naszej armii? Jak rnożna było twierdzić, że jesteśmy „silni, zwarci, gotowi*'? Jak można teraz z uporem odpowiadać, że „walczyć będziemy do ostatniej kuli i ostatniego żołnierza"? Jak można było tylu ludzi dać zabić i tylu unieszczęliwić! Jak można było? Nie rozumiem i pełna jestem nienawiści. Zburzyli moje szczęście, a w najlepszym razie uczynili je odległym i wątpliwym. I tyle, tyle innych mniej lub więcej wielkich nieszczęść. Nie rozumiem i pełna jestem nienawiści! Dziwię się teraz na przykład, jak mogłam chociaż na chwilę, będąc w Poznaniu, rozstać się z Józiem? Jestem przekonana, że teraz nie opuściłabym Go ani na chwilę. Obawiam się nawet, że trzymałabym Go za rękę, żeby wiedzieć z całą pewnością, że jest przy mnie. Jedno jest dla mnie w tej chwili pociechą, że przed tym wszystkim zaręczyliśmy się. Jest to więź, która daje pewność, że będziemy się szukać i chyba znajdziemy. To byłoby okropne, gdybyśmy się tak „rozlecieli" bez tej pewności, że się kiedyś złączymy, na zawsze. Na zawsze — tak chcę, tak bardzo chcę. >) Data powtórzona. ...Stałam na balkonie i czekałam na Józia. Słońce świeciło przez gałęzie drzew i jasnymi plamami kładło się na ścieżkach parku. Basen lśnił w słońcu. Było mi dobrze. Nagle zobaczyłam Józia, jak skręcił na naszą ulicę. Patrzy do góry i posyła mi ręką pocałunek. Jest mi dobrze, jasno i szczęśliwie. Po chwili wchodzi do mego pokoju i zaraz na wstępie mówi: „Taka dziś piękna pogoda. Przejdziemy się wieczorem nad Wartą, chcesz?" „O, chcę." Latarnie już są zapalone, gdy wychodzimy na ulicę. Józio bierze mnie pod rękę i idziemy Placem Bernardyńskim, skręcamy na ul. Raczyńskich, gdzie pachną lipy. Z głowami podniesionymi do góry wąchamy lipy i śmiejemy się jak dzieci, że to śmiesznie wygląda. Nad Wartą jest chłodno i wilgotno. Siadamy nad brzegiem i patrzymy na drugi brzeg. Rezultatem podobnego spaceru jest prawie zawsze powiększenie migdałów i wyrzuty sumienia Józia, że pozwolił mi siadać na ziemi. Chodzimy po jakichś wertepach, gdzie wiatr wieje niemiłosiernie i gdzie Józiu z tego powodu nie może zapalić papierosa. Wracamy znów aleją pachnącą lipami. Wchodzimy na trzecie piętro. Jestem jiuż mocno zmęczona i Józiu strofuje mnie jak małe dziecko, że to niby mogłam powiedzieć, że jestem zmęczona. Cóż, kiedy mi tak dobrze było iść przy nim. Wchodzimy do „naszego" pokoju i Józio przez długi czas nie wypuszcza mnie z objęć, bo „nie mógł mnie przez tak długi czas całować"! Kochany bachorek! „A teraz kładź się prędziutko. Za dziesięć minut przyjdę powiedzieć dobranoc." „Piorunem" załatwiam swoją toaletę wieczorną i wskakuję do łóżka. Przykryta kołdrą po samą głowę uśmiechem witam wchodzącego Józia. Jest nam dobrze, jasno i szczęśliwie. Jest mi źle bez Ciebie, Maleńki. 18 września 1939 r. Gdy Ciebie coś boli czuję to tak, jakby w nas jedno biło serce. 24 września 1939 r. Jedna tylko szyba, a już cały świat. Twoja twarz, liść kasztana i niebieskie niebo. Jedna tylko szyba — i już cały świat. I nie chcę innego. Janina Welke Siwkowska Zdaje mi się, że się nam będzie dobrze powodziło... W Niemczech... Śmiać mi się chce. Można było urządzić sobie raj na ziemi mając te pieniądze w Poznaniu. Chcę mieć motocykl! Nic się teraz nie dzieje u mnie. Teraz dopiero wi-dtzę, jalkie miałam bogate życie. Dziś nudy. zastój, nuda, bezruch i tak bez końca. Wygrzebuję więc z popiołów przeszłości niedalekiej rozżarzone węgielki wspomnień i dmucham na nie i przybierają znów żywe barwy. Był wieczór w moriim pokoju. Byiłam zmoczona świeżym powietrzem i przechodzką i leżałam z zamkniętymi oczami. Józio pochylony nade mną muskał delikatnie wargami moje włosy i oczy. Oplotłam Mu szyję ramieniem i zbliżyłam Jego usta do moich. — Szula! Cudnie wyglądasz... Jak mały, kochany dzieciak i jak kobieta... Jesteś śliczna i kocłiam Cię. Józio ma chłodne i wilgotne wargi. Silne ramię podłożył pod moje plecy i trzyma w ciepłym uścisku. Jest mi tak dobrze, tak bezpiecznie i sennie. — Masz po pocałunku rozchylone usta, jak byś nie chciała go spłoszyć. Wyglądasz tak cudowka partyzantów. Wczesnym rankiem ruszyliśmy na służbowych rowerach w drogę. Było ciemno i mgliście. Kiedyśmy się zbliżali do Padu poranna mgła zgęstniała. Wjechaliśmy na most bardzo ostrożnie, gdyż znajdował się w naprawie. Rzeki nie było widać. Ostrożnie, wqskimi kładkami posuwaliśmy się naprzód. Przejechawszy most, zatrzymaliśmy się przed skromnq gospodq. Lekkie stuknięcie w okno i ostrożnie rozwarły się drzwi. Weszliśmy przez sień do małego pokoiku, gdzie powitał nas gospodarz i przedstawił nam przewodnika.. Wypiliśmy po wermucie i nasz przewodnik, którego fizjognomia nie budziła zbytniego zaufania, dał znak, że czas w drogę. Dopiero gdzieś po dwóch godzinach, kiedyśmy zboczyli z szosy w polnq drogę. zaczęło świtać. Teren wydawał się bezludny. Gdzieniegdzie rosły drzewa i krzewy, ale i tć znikły, kiedyśmy zataczajqc wielki łuk, znów zbliżyli się do rzeki. Nareszcie stanęliśmy nad korytem Padu. Do brzegu dobijał właśnie prom, na który czekało mnóstwo ludzi. Na nasz widok cofnęli się wszyscy i weszliśmy na prom jako pierwsi. Przewodnik zapewnił nas, że naijgorsze jest już po®a nami, gdyż tereny po tamtej stronie rzeki sq kontrolowane przez partyzantów. Nareszcie i przeciwległy brzeg. Daliśmy naszemu Charonowi napiwek, a jego zdzSwione oczy zdawały się pytać: „Czy jesteście jeńcami partyzantów, czy zbiegami z wojska?". Już w szybszym tempie przejechaliśmy jakqś wioskę i po chwili znaleźliśmy się u podnóża wyrosłych nagle gór. Wjechaliśmy w ciemny jar. Po pewnym czasie zatrzymał nas głos wartownika z posterunku na stoku. Przewodnik zamienił z nim kilka zdań w dialekcie i ruszyliśmy już pieszo stromq drogq, aż doszliśmy do jakiejś wsi. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem komendantury grupy partyzanckiej. W izbie zostałhśmy przedstawieni komisarzowi, starszemu już mężczyźnie w ubraniu cywilnym. Po spisaniu niezbędnych formalności wybraliśmy sobie pseudonimy, Pawlak — Walter, ja - Fronc. Następnie komendant brygady zaprowadził nas do znajdujqcego się na zboczu obozu - distaccamento. Komisarzem politycznym naszej grupy był student filologii, zwany Mister, a komendantem student architektury z Torino — Piave. Otrzymaliśmy broń i trzykolorowe wstażeczlki, które przypięliśmy do bluzy. Na- , sza grupa była bardzo barwna. Większość nosiła czerwone koszule lub pulowery, czerwone berety, albo inny drobiazg w kolorze czerwonym. Wierzchnim ubraniem była bluza lub płaszcz koloru khaki. Minęło kilka tygodni. Na świecie dużo się zmieniło, ale nie nadchodził upragniony koniec wojny. Dużo nadziei wiqzaliśmy z włoskq ofensywq. Zginęło kilku garibaldczy-ków, były kilka razy alarmy, ale obywało się bez większych potyczek. Trzy strzały w nocy lub wczesnym rankiem wprawiały w ruch wszystkie grupy, każdy chwytał za broń. W tych godzinach alarmu byliśmy wszyscy przedziwnie zjednoczeni. Najczęściej jednak alarmy i przyjazdy republikanów miały miejsce o świcie. Chłód przejmował wtedy ciało do szpiku kości, oczy usiłowały przebić poranne ciemności, a ucho uchwycić najmniejszy szelest. Którejś nocy miałem wartę. Długo patrzyłem na Wielki Wóz. Stał gotowy do drogi na niebieskim dziedzińcu z dyszlem skierowanym na północ. Wystarczyło pójść przy tym dyszlu i dojść na własne podwórze. W marcu stoczyliśmy zaciętq bitwę z oddziałami Brygada Nera w pobliżu Casalino. Byli ranni i zabici. Następna utarczka z kolumnq niemieckq miała miejsce niewiele dni potem, przy szosie Turyn — Mediolan, w pobliżu miejscowości Pontestura. Brygada nasza wzięła do niewoli kilku Niemców, których dowództwo naszej dywizji wymieniło na wziętych do niewoli garibaldczyków. Któregoś wieczoru dowództwo, przewidując marsz na Casale, nakazało nam trzymać się w pobliżu destacca-mento. Zebraliśmy się więc wszyscy na bajecznie kwiecistej łqce i czekaliśmy. Ponieważ do północy żaden rozkaz nie nadszedł, wróciliśmy na kwatery. Noc była piękna, więc siedzieliśmy sobie przed domem i palili papierosy, gdy nagle rozległ się głos dzwonów z pobliskiego kościółka. Głos dzwonów w dolinie i o tej porze? Czyżby wieściły światu pokój? Przypuszczać śmy, że może zajęto Berlin. Tymczasem dzwony rozkołysały się na dobre. Zbiegliśmy w dół do wioski, by się dowiedzieć o co chodzi, a tymczasem ludzie pytali, nas o to sama Wreszcie dowiedzieliśmy się o przyczynie tego poruszenia. Otóż party, zanci wyzwolili i zajęli szereg miejscowości w Piemoncie. Dzwony więc obwieszczały światu, choć może nieco przedwcześnie, że Manferrato jest wolne. Wysłane sztafety przyniosły wieść, że głosy dzwonów dobywają się ze wszystkich dolin i łqczq się na szczytach gór w zgodny akord: „Monferrato jest wolne!" Na placu wsi zebrała się cała ludność. Rzucali się sobie w ramiona, całowali i płakali ze szczęścia, a dzwony biły bez ustanku. Rankiem przyszedł rozkaz, że mamy pojechać do Casale i je zajqć. Zrobił się ruch. Za chwilę podjechały po nas samochody. ł KAPITULACJA NIEMIECKIEJ GRUPY ARMII C S Był to wielki triumfalny przejazd, ze wszystkich naszych wozów brzmiała radośnie pieść ,,Avanti populo alla ri-sossa, bandiera rossa, bandiera rossa...". W tym okresie we Włoszech wszystkie qrupy partyzanckie mimo różnego zabarwienia politycznego zqodnie walczyły z wspólnym wrogiem i ten dzień j następne były ukoronowaniem ich wysiłków, ofiar i walki. Tego dnia byliśmy zarzuceni kwiatami. W Casale wjechaliśmy najpierw na zamek. Za chwilę sprowadzono tu grupę niemieckich żołnierzy i rozbrajano ich. Nieco później nadeszła pod partyzancka eskortq cała znana mi grupa z Organizacji Todt. Na polecenie dowództwo Pawlak i ja musieliśmy wyselekcjonować Niemców i Polaków. Wśród obecnych jednak nie było ani naszego Truppfiihrera Fichtnera, polakożercy Rhodego, oni Frontfuhrera von Klommhausa, któremu chciałem się zrewanżować jakimś wspaniałomyślnym c dopuszczalnym gestem. Przed poddaniem się grupy popełnił samobójstwo. Pierwsi dwaj podobno nie wrócili z urlopów. Sqdzę raczej, że z tych urlopów nie próbowali wrócić. Tymczasem na placu zrobiło się zamieszanie. Wybuchł granat przez kogoś rzucony. Jednemu z naszych ludzi wypłynęły prawie wszystkie wnętrzności, inny miał bardzo pokaleczone nogi. Rannych było więcej. Dopiero po chwili dowiedziałem się od Wacka, że i on jest ranny w nogę. Na szczęście niegroźnie. Nosił wysdkie buty j to może zmniejszyło siłę uderzenia. Miał parę odłamków w nodze i też mutSiał udać się do szpitala. Silna i dosyć dobrze uzbrojona grupu faszystów włoskich i Niemców znajdowała się jeszcze w tzw. inspektoracie i nie chciała się poddać. Szczególnie bali się faszyści. Ich parlamentariusze prosili o zawieszenie broni do 25 godz. 9 wieczór. Zgodzono się na to. Jo zaś i kilku towarzyszy otrzymaliśmy nakaz udania się do Casalino i przywiezienia pare ciężkich karabinów maszynowych. W Casalino tymczasem utwórz ono coś w rodzaju sqdu wojennego, który urzędował w bytej siedzibie naszego dowództwa. Co chwilę wyprowadzano kogoś z domu, a odgłos strzałów mówił, jaki zapadł wyrok. Po niespokojnej nocy, której ciszę przerywały wystrzały egzekucji, wczesnym rankiem ruszyliśmy z powrotem do Casale Tu okazało się, że grupa, która zamknęła się w inspektoracie, poprosiła o prolongowanie rozejmu do 9 rano, na co wyrażono zgodę. We wczesnych godzinach rannych nasza grupa zajęła miejsce na jednym z rogów placu, ustawiła tam ckm i czekała na godzinę dziewiqtq. Było chłodno. Nagle podbiegła do mnie mała dziewczynka, proszqc mnie na kawę. Odmówiłem, jednak prawie równocześnie jakiś jegomość wciqgnqł mnie do swego mieszkania na filiżankę kawy i świeże bułeczki. Gospodyni zaczęła mnie wypytywać: kim jestem, skqd itd. Nagle na ulicy rozległy się strzały, potem całe serie. Wybiegłem zaniepokojony, ale w bramie już jakiś młodzik uspokoił mnie, że to strzelajq na wiwat, gdyż nadeszła wieść, że partyzanci zajęli Mediolan. I znowu jak przed dwoma dniami w Casalino ludzie szałeli z radości*, rzucali się sobie w objęcia, wielu płakało ze szczęścia. W tym momencie radości podeszła do mnie szczupła panieneczka w niebieskiej sukience zapytujqc, czy nie zechciałbym w ten pamiętny dzień przyjść do jej domu na obiad. Jej mamusia i ona byłyby z tego niezmiernie rade. Stanqłem zakłopotany i spojrzałem na zegarek. Godzina była wczesna i do obiadu jeszcze daleko. „Dobrze, ale o której mam przyjść, jeśli mi okołiczności pozwolq?". „O pół do pierwszej, jeśli można, bardzo prosimy" - odrzekła i podała mi swój adres. Miała w oczach coś urzekajqcego, że nie mogłem odmówić. Tymczasem moi koledzy odsuwali na bok ludność cy-wilnq, gdyż nadjechali parlamentariusze. Wziqłem zatem i ja delikatnie za ramię mojq nowo poznana sympatię i odprowadziłem do bramy. Uśmiechajqc się skinęła mi rękq, co mogło znaczyć, a więc do zobaczenia. Parlamentariusze przyjechali omówić warunki poddania się. Jakie to mogły być warunki? Bezwzględna kapitulacja i tyle! Odjechali. Huk wystrzałów na mieście jeszcze nie ustał. Po mniej więcej godzinie, zatrzepotała nad inspektoratem biała chorqgiew. Wtedy całe miasto ogarnqł szał radości. Otwierały się bramy i okna wszystkich domów, o z nich wychylały się rozradowane twarze. Zatrzepotały trzykolorowe flagi na domach i samochodach. Podzielałem tę powszechnq radość, byłem teraz doprawdy zupełnie wolny. Na przyrzeczony jednak obiad o oznaczonej godzinie pójść nie mogłem. Byłem zbyt zajęty, a poza tym zostałem zaproszony przez komendanta brygady na uroczysty obiad do hotelu „Milano". Strasznie mi było brak w tych radosnych chwilach Wocka, a przypuszczałem, że również jemu musiało być w szpitalu smutno, więc wyrwałem się na chwilę, aby go odwiedzić. Na szczęście rana nie było groźna, co mnie uspokoiło. Do zaproszonego domu poszedłem dopiero pod wieczór. Byłem tam później jeszcze kilka razy. Ostatni raz trzeciego maja. Pierwszq noc w wolnym Casale spędziłem w hotelu „Milano", gdzie po długim czasie spałem jak król. Następnego dnia moja brygada zakwaterowała się w czerwonych, poartyleryjskich koszarach. Zastaliśmy tam niesamowity bałagan, który stopniowo uporzqdkowaliśmy. Zycie w koszarach to nie dla nas! — wyrwało się z niejednej piersi przyzwyczajonej do swobody i nieograniczonej przestrzeni. Choć nie brakowało nam niczego, nawet fryzjerzy strzygli i golili nas gratisowo, a wino znajdowało się teraz nagle w każdym domu, ale... W APULII Nie byliśmy z Wackiem zainteresowani rozrachunkami wewnętrznymi Włochów. Mieliśmy ponadto własne plany. Dusiła nas tęsknota za domem, a wydawało się, że teraz będzie możliwy powrót do Ojczyzny. Ruszyliśmy więc wczesnym rankiem, zdaje się 7-mego maja 1945 r., na - pożyczonych rowerach do Mediolanu, niby po informacje, ale właściwie w przekonaniu, że już nie wrócimy. Przeje- chaliśmy Mortarę i dopiero w Voghera zatrzymał nas jakiś partyzant. Kiedyśmy mu pokazaii nasze partyzanckie legitymacje, zasalutował pięściq, przeprosił i znikł. O godzinie 11 -tej stanęliśmy w Mediolanie. Było święto (zdaje się Wniebowstqpienia) i biura aliantów były nieczynne. Oddaliśmy rowery do przechowania na stacji i poszliśmy oglqdać wyzwolone miasto. Zaszliśmy również do katedry. Owiało nas w to gorqce południe chłodne wnętrze starej budowli. Katedra zbudowana z białego marmuru jest równie piękna zewnqtrz jak i wewnqtrz, tysiqce kolumienek, wieżyczek, baldachimów i figur. Niebawem natknęliśmy się na placu na kolumnę samochodów. Byli to żołnierze polscy z 2-go Korpusu. Uściski nie miały końca. Umówiliśmy się na spotkanie wieczorem. Wieczorem, przy wermucie, opowiedzieii nam dzieje 2-go Korpusu, swego tułactwa. Ich zdaniem nasz powrót do Polski był jeszcze niemożliwy. Radzili nam poczekać aż się trochę wszystko ustabilizuje. Nasza radość zmieniła się w cichq rezygnację. Nazajutrz spotkaliśmy się z polskimi oficerami, którzy radzili nam podobnie i zaproponowali wspólny wyjazd na południe. Zdecydowaliśmy się i ruszyliśmy z nimi w kierunku Bolonii. Dzień był piękny. Wkrótce przejechaliśmy Pad, minęliśmy Piacenzę j dotarliśmy do wzgórz, wśród których leży Bolonie. Wszędzie widziało się znaki wojny i coraz więcej naszych żołnierzy! Pod wieczór stanęliśmy na polskiej placówce w Castello S Piętro. Po dobrej kolacji i odśpiewaniu po tylu latach „Wszystkie nasze dzienne sprawy..." poszliśmy spać z chaosem w głowie. Nazajutrz 13 maja pojechaliśmy wszyscy na mszę polo-wq. Miło było popatrzeć na nasze oddziały, dobrze ubrane i słyszeć polskie pieśni kościelne w wykonaniu orkiestry wojskowej i usłyszeć po polsku ewangelię. Po południu przyjechały po nas samochody, by powieźć nas dalej. Przebqkiwano, że ze względów formalnych będziemy musieli przejść kwarantannę. Trzeba sprawdzić przeszłość i dokumenty różnych ludzi, którzy zgłaszajq się do polskich oddziałów, zdać niemieckie graty i przejść badania sanitarne. Ciężarówka zawiozła nas do Forli. Tu kazano nam wysiqść i ku naszemu zdziwieniu zaprowadzono nas do obozu jeńców. Szkot przeprowadził rewizję osobistq. Po kilku godzinach zjawił się polski oficer łqcznikowy i przeprowadził nas do polskiego obozu. Za dwa dni przyjechały po nas wozy 2-go Korpusu i ruszyliśmy dalej, na południe. Jechaliśmy wzdłuż Adriatyku, wśród drzew i ogrodów oliwnych i przez miasteczka z wqskimi, brudnymi uliczkami. Nocq stanęliśmy w Tivo!i. Nazajutrz przejechaliśmy przez Bari i pod wieczór stanęliśmy w polskim obozie przejściowym „Jolanta", położonym na skalistej płaszczyźnie w grupie drzew oliwnych. Przeszedłszy gruntowna dezynfekcję, otrzymaliśmy żołnierskie mundury i zażywaliśmy względnego odpoczynku. Od czasu do czasu miały miejsce pogadanki, a pod koniec nawet rekolekcje. Pewnego jednak dnia zaczęto przydzielać nas do formacji. Mnie wybrał mjr Kirchmeyer do swego oddziału żandarmerii. W dzień później samochód zawiózł nas do Arne-ssano, małego południowego miasteczka, gdzie była nasza kwatera. Z Wackiem po tak długiej wspólnej włóczędze musiałem się rozstać. W Arnessano spędziłem 10 tygodni. Dni wypełniała nam nauka regulaminów, prawa i kryminalistyki, nauka o broni i musztra. Dokuczały nam straszne upały. W czasie musztry pot zalewał oczy. Kiedy więc była przerwa uciekaliśmy pod drzewa oliwne, w ich skqpe cienie. W czasie żaru liście drzewa ustawiajq się pionowo do słońca. Wylewaliśmy z hełmów pot i ciężko dyszqc łapaliśmy rozgrzane powietrze, które zdawało się parzyć nozdrza i płuca. 19 lipca poszedłem wieczorem za miasto i usiadłem za ogrodem oliwnym, przy winnicy. Wówczas podszedł do mnie jakiś Włoch, poczęstował śliwkami i rozpoczqł rozmowę, a mnie tak nie chciało się rozmawiać. Po chwili przybiegły dwie dziewczynki, może jego wnuczki i poczęstowały mnie jeżynami. Ile lat nie jadłem tego owocu? Przypomniała mi się z czosów dzieciństwa łqka nad jeziorem, na skraju której rosło tyle tych krzewów. Dowiedziałem się, że w Aiessano przebywa Wacek. Pojechałem do tego miasteczka, położonego na samym końcu napiętka włoskiego buta. Moje informacje były jednak błędne. Nie zastałem go tam. Po drodze zwiedziłem Lec-ce i wróciłem wieczorem. Tu dowiedziałem się, że za kilka dni zmieniamy miejsce pobytu. Kurs trwał zatem od 4 lipca do 4 sierpnia, plus tydzień przygotowawczy, razem 10 tygodni. 26 Po trzech dniach podróży stanęliśmy w Urbino. Do miasta otoczonego murem i ozdobionego malowniczym zamkiem zjeżdżaliśmy stromq serpentyną. Na tych drogach mieliśmy się uczyć jazdy na motocyklu. Miasteczko sympatyczne, z własnym uniwersytetem. Czekając na kurs, którego jak się później okazało nie było. musiałem poćwiczyć nasz pluton w mustrze aż do czasu opuszczenia Urbino. Naszym nowym miejscem postoju był pałac położony 152 m nad poziomem morza* nie opodal Porto di Potenza Pi-cena. Przez sześć tygodni kursu była teoria. Praktyka wynikła dość nieoczekiwanie. W nocy zbiegli dwaj więźniowie i trzeba było urządzić pościg. W kilka dni później otrzyma{fm list od przyjaciela z lat szkolnych Franciszka Żbika, jak się okazało studenta teologii Seminarium Duchownego w Rzymie. Nareszcie odezwał się ktoś mi bliski. Sprawa moich studiów zdawała się być realna. Z dowództwa zażądano opinii o mnie. Nareszcie też odbyć się miał odroczony kurs motorowy. Kupiłem kilka książek i na gwałt zacząłem się uczyć włoskiego. W dzień wolny od zajęć wybraliśmy się cołą paczką do Loreto, którego atrakcją jest Domęk Nazaretański. Według legendy został on przyniesiony tu przez aniołów, kiedy Turcy zajęli Ziemię Święta. Domek zbudowany ze zwyczajnej wypalanej cegły, na zewnątrz obudowany jest marmurem. Wygląda jakby wstawiono go do szafy ozdobionej bogato posągami i reliefami. To jest ponoć dzieło Bra-mantego. Nad nim wznosi się potężny kościół gotycki z XV w. Zamiast na kurs motorowy wysłano nas na kurs uzupełniający żandarmii anąielskiei do Seniqal1ii. W dzień przed wyjazdem wezwał mnie do siebie sympatyczny por. Wierzbicki i zapoznał mnie z opinia, jaką mi wystawił. Myśl o studiach dodawała mi sił i otuchy, Na kursie, prowadzonym przez Anglików, panował straszny dryl. Kurs ukończyliśmy 15 grudnia i po dwóch dniach znaleźliśmy się znowu w Urbino. Na szczęście nie zatrzymaliśmy się tu długo. W przeddzień wigilii Bożego Narodzenia nasza grupa wyjechała na kurs psów policyjnych. Pocieszano nas, że kurs motorowy zcwsze jeszcze zdołamy odbyć, a teraz jest okazja skończenia tak specjalistycznego kursu, który nam. żandarmom na pewno się przyda. W samą wigilię zebraliśmy się o godz. 5-lej w świetlicy na wspólną wieczerzę. Było nam trochę smutno i spotkanie nasze specjalnie się nie przeciągnęło. Po odśpiewaniu kilku kolęd niektórzy poszli z opłatkiem i keksem do swych psów, inni rozeszli się na kwatery. 15 lutego nadszedł rozkaz, że 17 mam wyjechać przez Anconę, gdzie jest punkt zbiorczy, na studia do Rzymu. Zatem zamknąłem 9-miesięczny okres wojskowego życia, spędzony na różnych szkoleniach i kursach. W przeddzień wyjazdu poszedłem pożegnać się z moją ulubienicą Ma-tuka. Byłem w tym oddziale od 23 grudnia, ale tego nie żałowałem. Pierwszego dnia psy powitały mnie ujadaniem, jednak już następnego większość z nich przychylnie merdała ogonami. Najpierw przydzielono mj olbrzymią, piaskową wilczycę. Frou, której przewodnik był w szpitalu. Ten, kto nadał jej to imię (a kto, łatwo zgadnąć) dobrze znał jej temperament. Szła przy mnie, a właściwie ja przy niej. powolna, z pewną pogardą w mądrych ślepiach, które zdawały się mówić: ,,Co ty tam wiesz".' Przywykła do mnie szybko, ale kiedy tyko wrócił jej przewodnik, już tylko tolerowała mą obecność. Wtedy przydzielono mi bezpańską bokserkę, właśnie Matukę, już z angielskiej szkoły. Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy w klatce, wydała mi się ucieleśnieniem brzydoty. Wkrótce jednak miałem się przekonać, jak względne jest pojęcie piękna. Uważałem ją później za najpiękniejszą z całej psiarni'. Kiedy zawołałem „Matuka. lei", kładła się posłusznie jak żaba, a cały oddział wybuchał śmiechem, była jego pieszczoszką. Elegancko robiła przeszkody, jak miała na to ochotę. Jej radość z naszych rannych spotkań udzielała się i mnie. Odchodząc po raz ostatni od klatki, odwróciłem się kilka razy. Jej wzrok śledził mnie nieustannie, a mordka wyrażała głębokie wzruszenie. Doleciał mnie cichy skowyt żalu, skargi czy pożegnania. Wieczorem odbyło się towarzyskie spotkanie. Rano więc był kłopot z odjazdem. Wreszcie kierowca Chróściel, choć niewyspany, zdecydował się odwieźć mnie do Ancony. Jechał ostrożnie, co nie było w jego zwyczaju, a jednak mimo to przed Loreto zawadził karoserią o drzewo. Na szczęście zabrał mnie do Ancony mijający nas inny wojskowy samochód. Punktualnie o godz. 8.15 wyruszyliśmy do Rzymu. Szosa wiła się zygzakiem wśród gór o gołych zboczach albo porośniętych jakąś roślinnością. Gdzieś w późnych godzinach popołudniowych osiągnęliśmy Kampanię z charakterystycznymi dla jej krajoarazu piniami. Nareszcie wyłoniła się panorama wiecznego miasta. Roma — w tym krótkim wyrazie zawiera się historia wielu narodów j olbrzymiego imperium, wspaniałej kultury i wielkiej religii, i mojej wówczas nadziei. Wspomnienia z woj ny141 Alfons Filip PRZEPROWADZKA Z CZARNEGO DO KWIDZYNA Roboty ze sprawami organizacji było diużo i przybywało coraz więcej. Do tej pory robiłem to chaotycznie a należało- uporządkować. Przede wszystkim konieczne było utworzenie odpowiednich rejonów. W każdym rejonie należało wyznaczyć przedstawiciela organizacji, który by kierował powierzonym mu rejonem a szczególnie pomagał radą naszym ludziom. Poza tym w każdym rejonie, niezależnie od przedstawiciela czyli komendanta rejonu, toonieczny był również obserwator. Rola obserwatora miała polegać jedynie na obserwowaniu okolicy oraz komendanta danego rejonu. Tak zorganizowałem rejon Łasin. Komendantem został tu Antoni Karpiński z Szembruka, a obserwatorem Jan Kowal z Nogatu. Jeden o drugim nie wiedział. Aby właściwie prowadzić całą organizację trzeba było się więcej ruszać. Każdą niedzielę musiałem wykorzystać na wyjazd. W Cżarnem takich warunków nie miałem, tu w.szyscy mnie znali. Przed przyjęciem kierownictwa organizacji rozmawiałem w młynie z Polakami z niedużego obszaru, z iluś tam wsi. Wysłuchiwałem wszystkich nowin. Teraz to nie wystarczało. A Draht i mój żandarm stawali się coraz więcej podejrzliwi. Jeśli wróciłem z wyjazdu późno wieczorem to na driugi dzień pytali się gdzie byłem. Wracając, zachowywałem się cicho, żeby nikjt mnie nie słyszał, jednak Drraht zawsze wiedział o której godzinie wróciłem i niby to po przyjacielsku radził mi, żebym nie chodził wieczorami, bo gdy napotka mnie Laind-wache (straż ludowa) będą miał nieprzyjemności. Do Kwidzyna jeździłem tylko w te niedziele, w które odbywały się nabożeństwa dla Polaków, to znaczy raz w miesiącu, w pierwszą niedzielę. Z Kwidzyna wracałem pociągiem popołudniowym, aby nie wzbudzić podejrzeń. (W tym czasie była trasa kolejowa Kwidzyn—'Kisielice i dalej szła do Biskupca. Na tej trasie była stacja Rozajny, odległa od Czarnego v ę 27 3 kilometry. Teraz tej trasy nie ma, została w 1945 roku rozebiraina). G>dy jechałem do Wawrowic na spotkanie z Florkiem, to już przed/tern meldowałem Drahtowi. że w niedzielę chcę jechać do starej znajomej. Draht naturalnie godził się na taki mój wyjazd, bo, jak mówił z uśmiechem, każdy musi się rozerwać. Jednak na dalszą metę było to niemożliwe. Miałem do wyboru albo zaniechać energicznego prowadzenia organizacji w rozmiarach w jakich się podjąłem i żyć spokojnie u Drahta, gdzie miałem ciężką pracę, ale za to jakie takie koryto, albo przenieść się do Kwidzyna i prowadzić organizację właściwie. Wybrałem to drugie. Gdybym został w Czarnem, byłbym całkowicie obezwładniony. Poza tym Draht projektował zaangażować na miejsce Kazi księgową, Niemkę. Przy takim obrocie sprawy nie mógłbym w młynie za wiele rozmawiać z naszymi Polakami, a także im pomagać, kiedy w kantorze byłaby Niemka. Aby wydostać się od Draihta i przenieść się do Kwidizyna. musiałem obmyśleć dobry i pewtny sposób. W Ozarnem. u Drahta, jak również u ich wójta zameldowany byiem jako Geselle, czeladnik, ale bez zawodu o który mnie nie pytano, a ja też im nie mówiłem. Teraz chciałem to wykorzystać. Ale jeszcze musiał mi szkodzić pył młyński. W czerwcu 1943 roku zacząłem sobie smarować spojówki oczu sokiem z faj'ki. Skok z £anie żałujta, Wszëtczech bogato obdarujta! Dëguj! Dëguj! Dëguj! — wołajq knôpi, Dëgujq dzewczęta rózgq. Choc ból je përznę trôpi, Dorënczi szafujq ful gôrzcq... Christus z martwech wstół, Alleluja! Przëkłôd nóm swój dół, Alleluja! Optanta z Nim wszëtcë na wieczi, Alleluja! Ma jidzema terô do jinech chëcri, Alleluja! (K. Derc.) Zajk wielgonocny Po dëgusach malinczi dzótczi, skórne le wstó-nq, wëbiegnq buten zazdrzec do gniózdów, co je so wczora uszëkowałë na podworzim abo w ogrodzę. Tam bo je gwës zajk zniosłi! Wiele ucechë majq dzóitczi, co jesz w ne zaijka wierzq — z jego zniosłech jôj'ków i bómków jajowatego sztółtu. Zajk u, zajk u Zn'iesë nama Choc ipo jajku! Jem le sama! Nie bój że sę, Bo sę ceszę Z taczech jajków Dobrech zaj'kó'w. (MW.) 31 Ze Słownika Sychty Wierzenia i zwyczaje związane z rolnictwem i rybactwem Opracował Jerzy Treder Wierzeń i zwyczajów jest w Słowniku Bernarda Sychty ogromna moc, zatem nie da się ich w miarę kompletnie tak prosto zaprezentować. Przedstawi się tu wobec tego fakty nie tak powszechnie znane, jak np. dëgusë. Nieco wierzeń i zwyczajów odnotowano przy kultach, przesądach, wróżbach, snach, wiedzy ludowej itp. Niżej zgromadzono fakty odnoszące się do pracy na roli i morzu oraz niektóre inne sposoby zabezpieczania się przed żywiołami. Zacznijmy od zwyczaju stosowanego w KOWALSTWIE: Przez kowadło przekładano niegdyś ucznia kowalskiego podczas wyzwolin (Stężyca) II 222. Z wierzeniami łączy się inny zwyczaj: Ko-wól kladze na noc dwa żelazła na krziż, żebë djôbeł nie wlôzł do kuźni (Mściszewice). Rob/ą krziż po zgaszeniu ognia i zjimajg młotk z kowadła, żebë djôblë nie gospodarzëlë ob noc w kuźni (Stężyca) II 221. HANDEL DOMOKRĄŻNY I USŁUGI: Kupiec domokrążny wjeżdżając niegdyś do wsi wołał: Białczi, pojta kupiac, bo jô warna w jizbę wjadę (Kępa Żarnowiecka) I 100. Jajecznik skupujący jaja wołał kiedyś, wjeżdżając do wsi: Hańdel na mańdel jedze, szëkôjta jaja (Kępa Żarnowiecka) II 8. Białczi, białczi, jô cënëję garczi, bo jem doktorem od dzur — wołał ongiś lutownik wjeżdżając do wsi (I 126). Do handlu porównaj nadto przysłowia: Borkowión umiérô, a jesz hań-dlëje. Borkowión konô, a se jesz pitô, czë na tamtim świece będze co do hańdlowanió (II 59). Idzie w nich o Bórkowianach zamieszkujących wieś Bórk i okolice w pobliżu Jeziora Gowidiiń-skiego w Kartuskiem. Mieli oni opinię nieuczciwych kupców i dlatego nazwa ich stała się synonimem szachraja, oszusta i krętacza (I 59). RYBOŁÓWSTWO. Przysłowie mówi: Lesôcë żë-jq z grzib, a Rëbôcë z rib (IV 308). Rybakowi dobrze: Rëbôk spi, a jadra mu lowiq (Jastarnia), aczkolwiek: U rëbôka miech pieniędzy abo gardło wodë (Jastarnia), Rëbôk często nie wrôcô do dom. Ci z kraju drwią z rybaka: Nôgłëpszi człowiek to rëbôk, bo on z wodë wëcygô mokré łinë, a jesz w ręce piwie (Kępa Swarzewska), na co rybak odpowiada: Rëbôkowi jic na krój (ląd) to sromota. Bëłnégo rëbôka grób je w morzu (IV 307). O rybach mówi też porzekadło: Chto za żëcô wiele jódł rib, temu to na grobie wepo-mnq — żartobliwa aluzja do pierwszych liter r i p umieszczanych na nagrobkach, a oznaczających „reąuiescat in pace" (pn-zach) VII 263. Ryba ma zastosowanie w obrzędach, np. na weselu, i w lecznictwie: Wątrobą od rëbë !éczq suchotë i zapalenie płëc (Rewa, Mechelinki). Żółć od rëbë przëkłôdajq na odmiarzłé i na chore oczë (Zatoka Pucka). Nieobojętny jest cza* łowienia ryb. Starzy, doświadczeni rybacy znad jezior twierdzą, że najlepiej łowi się im ryby* szczególnie szczupaki, przed deszczem, a węgorze, gdy kwitnie groch. Ponoć także w niedzielę i święta zapewniony jest obfity połów na skutek pomocy ze strony złego ducha. Jeśli jednak rybacy w te dni nie łowią, to jedynie dlatego, ponieważ boją się kary, polegającej na bezustannym łowieniu ryb po śmierci, lub żeby jeszcze tego samego dnia zamiast ryb nie przynieśli do domu diabła. Łowienie w dni świąteczne surowo potępia opinia publiczna, co wyraża się m. in. w nadawaniu obraźliwych przezwisk, np. Gnó/cë. O ile wierzyć można przysłowiu, rybactwo, zwłaszcza lądowe, na ogół mało przynosi zysku rybakom kaszubskim, ponieważ Pan Bóg co dzewięc lat wëpłócó rëbóka. Pocieszają się i gorszą rybą: Dobro i płotka, cziej szczëpóka ni ma. Rybakom morskim, szczególnie z Jastarni i Boru, dobry połów wróży sen o drzewach, marny zaś połów i nierzadko nieszczęście wróży sen o bursztynie. Wierzenie: Złodziej ryb i sieci będzie musiał po śmierci rozwiązać wszystkie węzły skradzionej sieci w miejscu, gdzie ją skradł (Piecho- 32 wice) IV 305-306. Pigtégo dnia Pan Bóg stwo-rzil rëbë i temu nólepi lowi sę rëbë w piqtk. Gó-dajq, że w piqtk lëchi poczqtk, ale dló rëbôka to je ribny dzeń (Zatoka Pucka) IV 307. Matka Boskô Węgornó (7 X) pozostaje w związku z odbywającymi się w tym czasie połowami węgorzy (Przymorze) III 59. Rëba jidze! — sygnał dawany rybakom, nawet w kościele podczas nabożeństwa, oznaczający, że zanosi się na połów, ponieważ zbliżają się ławice do brzegu. Na sygnał ten rybacy biegną nad morze (Przymorze) VII 263. Każda osada rybacka ma swego patrona reprezentowanego zazwyczaj w kapliczce przydrożnej. Rybacy modlą się o dobry połów, zwłaszcza do św. Piotra, Mikołaja, a w Jastarni do św. Michała, zamawiając nabożeństwa w kościele, odbywają procesje w dni krzyżowe i w dniu św. Marka szczególnie na Helu i w Swarzewie. Wyjeżdżając na połów zdejmują czapkę i mówią: Dój, Boże, szczeslëwi połów (IV 130). Matka Bosko Rëbackô — święto Matki Boskiej Szkaolerz-nej (16 VII), połączone z odpustem w Swarzewie, zwanym rëbacczim. Rëbacczi tuńc — taniec obrzędowy wykonywany wyłącznie przez mężczyzn w korkach na nogach i z kuflem piwa w ręku. Rybacy wypowiadali tak swą radość w związku z wyruszeniem na połów, albo z powrotem z pomyślnego połowu (Przymorze) IV 308. Rybacy morscy łączą się w tzw. maszoperie, zajmujące się wspólnym połowem i podziałem ryb (Przymorze). O podziale ryb decyduje wkład sprzętu rybackiego i pracy. Tak np. w Kuźnicy każdy rybak musi posiadać co najmniej dziesięć żaków i część niewodu. Kierownik maszoperii, tzw. szëper, dzieli połowem jednakowo wszystkich maszopów. Wdowa otrzymuje tylko połowę przydziału przypadającego na maszopa, o ile nie cygnęła sieci, o ile zaś sz/a do pomoce, otrzymuje calowiti part (Zatoka Pucka), czyli tzw. dzél (Karwia, Dębki). Może ona także w swoim zastępstwie posłać dorastającego syna lub kogoś obcego, z którym dzieli się swym partem na połowę. W dzień Trzech Króli odbywa się zabawa rybacka, tzw. maszopskô (III 57). W święto to gromadzą się szëprowie ze swoimi załogami w chëczi jednego z rybaków, gdzie planują roboty na rozpoczęty nowy rok. Przy okazji darują sobie urazy, całują się jak bracia, nazywając się wzajemnie drëchami. Narada kończy się poczęstunkiem i muzyką, czyli maszopską. W dawnych czasach na takiej naradzie podawano puc-czié piwo, uchodzące za lepsze od gdańskiego. Przed wypiciem piwa /Ozlewano niewielką ilość tego trunku na ławę, a potem siadano na nią: Cziedë buksë przëlepifë sę do ławë, piwo bëło dobre (Przymorze) V 250. Każda maszoperia wiązała kiedyś co roku wspólnie swój własny niewód na łososie. Po tej zespołowej pracy odbywało się w zapusty poświęcenie niewodu oraz uczta w domu szypra, połączona z tańcami naokoło niewodu, będąca jakby inauguracją zorganizowanej maszoperii. W dzień św. Józefa zaczynano po raz pierwszy łowić nowym niewodem. Połowę pierwszego połowu łososi otrzymywał w Kuinicy ksiądz (III 251). Od połowu łososi ksiądz w Jastarni otrzymywał dawniej jedną czwartą czyli tzw. mędel, kościół zaś dwa mędle (III 26). Połowy odbywały się na tzw. toniach, tj. przestrzeni wód, na której ktoś ma prawo łowić. Koż-di rëbôk mô swoję tonię. Tonie posiadają także maszoperie. Cenne z uwagi na stare tradycje rybackie są nazwy poszczególnych toni. Sychta wymienia tonie z jeziora Klęczno w Potęgowie, z jeziora Białego tamże, z jeziora w Lapalicach (V 736). Inne zwyczaje rybackie. Rëbôcë przëwiazëjg czerwioné blewiqzczi do séców, żebë jich nicht nie zarocził (IV 333). Rybacy w Rewie kurzëlë piér-wi swiconym zelim jadra, jak one bëłë uroczo-né (pn) II 308. Do większych łodzi przybijają obrazki św. Piotra lub innych apostołów (Rewa) III 22. Na Helu suszą morscziégo kura (kurek szary) nad kominkiem i zawieszają na nitce u sufitu, aby wskazywał im kierunek wiatrów (III 113). I jeszcze dwa wierzenia: Flundra mó krzewi pësk, ponieważ pyszna i zazdrosna skrzywiła się na wieść o tym, że ryby okrzyknęły śledzia królem. Stąd poszło porównanie: Mô krzëwi pösk jak flundra (I 284). Szczeslëwi maréna, co sę dos-tónie w królestwo rafów, bo tam bqdze mógł żëc dali, ale on sę tam w rëbę zamieni i mdze służił morsczi pannie, chtërna je królewg raf (Kępa Żarnowiecka) IV 292. ROLNICTWO. Rybacy wzgardzają gburem: U gbura to je za ostatnó dzura. Ponoć na półwyspie modlą się: Od półtora drewna (cepów), d'ze-wianégo grzebienia (grabi), krzëwégo żelaza (kosy) wëbawi nas. Panie. Gbur kaszubski ma jednak wielkie poczucie własnej godności, o czym świadczą przysłowia: Gbur to mur, dzys mu gapa oczë wëdzobie, a witro on dali zdrzi. Jak u gbura ni ma, to nigdze ni ma. Gbur spi, a mu rosce (I 314). W adwence zemia spi i je choro, cziej sę ję orze (I 2), a więc w zimie ziemi orać nie wolno, może się bowiem rozchorować i zaprzestać rodzić (I 378). Dzień św. Józefa uchodzi za początek wiosny. W tym dniu gbur odkładał dawniej choć jedną tylko skibę, nawet gdyby śnieg pokrywał pola, zgodnie ze starym przysłowiem: Na świętego Józwa przez pole brózda (II I09). Przystępując na wiosnę do orki, gbur kłódł przó-dé na sjece chléb w pierszq brózdę i gódôł: Na jimię Bosczié (Puzdrowo) II 34. Natomiast w domu żona jego nie zapalała światła, żebë pole nie swiécëło łësq ban/ą (śr) III 334. Matka Bosko Séwnô (8 IX) uchodzi za najodpowiedniejszy czas do rozpoczęcia zasiewów jesiennych (III 58). Gbur kaszubski sieje zazwyczaj sam. Sieje w milczeniu i uroczyście. Rozpoczynając séwbę zdejmuje nakrycie głowy, żegna się i pierwszą garść ziarna rzuca w ziemię na krzyż. W dniu zakończenia siewu domownicy oblewają wodą i obsypują zbożem wracającego gospodarza. Pomyślność siewu (Sierakowice) zależy też od tego, czy podczas niego nie odezwą się z wieży kościoła dzwony bijące na Anioł Pański (V 6-7). Na św. Małgorzatę (10 VI) sadzą brukiew, choćby panowała największa susza, ponieważ święto Mólgorzata ob noc polewo wrëczi (śr) III 42. W Żarnowcu sadzą ogórki w wigilię Wniebowstąpienia Pańskiego, o godzinie 14, miano- 33 wicie w chwili, gdy pielgrzymki z kościoła w Wejherowie wyruszajg na Kalwarię. Wówczas iëli mdze gurk, wiele lëdztwa jidze na Górë (I 335). Bulwë sadzq, cziej niebo je popriskóné drobni-mo blónama, tej one mdq miołë wiele pod krzem (pn). Bulwë może wiedno sadzëc, le nié na Jakuba i Filipa (1 V), ani w krziżewé dnie (9 V). Cziej lëdze jidq bulwë sadzëc, to jeden drëdżié-go muszi przewrócëc, żebë bulwë bëlë wieldżié (Brzeźno Szl.) I 89. W celu wywołania urodzaju owigzuje gospodarz w wieczór sylwestrowy drzewa owocowe słomg, budzgc je słowami: Spisz, a nie rodzysz, nie spij, a rodzë (IV 333). Porównaj: Podczas obrzędowego obwigzywania drzewek na urodzaj w wigilię Nowego Roku dzwonig i wołajg głośno: Jędrzné jabka, jędrzné krëszczi, jędrzné slëwë, jedrzné żëtko na ten nowi rok. Nie biegôsz, nie zwonisz, nie wolôsz, tej nic nie chce rosc, tej ani brzôd, ani zbożé nie sq jędrzné, bo oni tego nie czëją (pn) II 90. Na gałęziach drzew rosngcych dookoła Grabowiska (cmentarza końskiego w Mściszewicach) zatykano niegdyś końskie czaszki (I 352), ponieważ urodzaj na polach wywołuje czaszka końska zawieszona na drzewie (VI 27). Jest zwyczaj, że w bulwach, czyli podczas wykopek, dôwajq lëdzom dopôłnik (pn-zach) I 231. Według prawa ludowego za robotę przy kopaniu ziemniaków względnie wyrywaniu brukwi pracownicy otrzymywali ongiś krój (skraj pola), na Kępie Żarnowieckiej otrzymujg jeszcze dziś (II 234). Za zwigzanie ostatniego snopa żniwiarka otrzymywała kiedyś od gbura miskę mgki i bochen chleba, a za wykonanie ostatniego krza bulew kosz ziemniaków (śr, pn-zach) I 25-26. Porównaj: zajca uchwacëc czyli zakończyć kopanie ziemniaków; za schwytanie zajca otrzymywano w nagrodę bochen chleba (pn) VI 173. Za ostatni czierz bulew otrzymywał chłopiec od dziewczyny całusa, jeśli jej pomógł w kopaniu (II 319). Do rosngcej na polu kapusty nie będzie miała czarownica przystępu, gdy się jg ograbi lub oborze (III 333). Chyba to refleksem oborywania wsi, żebë cholera ni miała do ni przistępu (I 227). Marchew wykopujg dopiero po św. Jadwidze (po 15 X), ponieważ święto Jadwiga kładze łëżkę miodu w marchiew i temu ona je słodko. Podobnie tłumaczg sobie słodycz brukwi (III 50). Marchew chroni przed żółtaczkg (Kępa Oksywska) III 59. Marchew dostarczała niegdyś na całym Pomorzu żółtego barwnika do masła (III 50). Mak na polach, ogrodach rozséwô w adwence Grzenia, czie on zemię chce uspic na zëmę i temu go je tak wiele (Puzdrowo) III 38. Nie należy robie torfu, cziej miesqc odbiérô, albo — jak I-naczej mówig — cziej miesqc je na twardim schodzę (V 372). Co dzeń gospodôrz jidze przed spaniem do chléwa i żegnô wszëstką chowę. Na całych Kaszubach zawiadamiajg chowę o zgonie jej właściciela (II 51). Krowę świeżo ocielong powinna po raz pierwszy wydoić sama gospodyni. Rozpoczyna ona dojenie na krzyż, ciggngc po trzykroć za każdy strzyk i skierowujgc mleko na ziemię. Po wydojeniu kreślg znak krzyża, osobno nad wymieniem krowy, osobno nad mlekiem, celem odwrócenia czarów (VI 73). Cziej krowa chce stanąć, doją ję ostatny rôz w niedzelę i trze ra-zë żegnąją wimię (V 148). Nólepi w niedzelę za-sëszëc krowę, tej ona na dniu sę o celi. Nigdë nie powinno sę zasëszëc krowë na schodzę mie-sędza (V 40). Cziej krowa zeżgrze podwójny kłos, będze mia pôrkę (śr) II 175. Świnie zdechłe chowają na cëzy zemi (pn-zach) V 201. Cziej konie nie chcą żgrzéc, to trzeba jim szętopierza wmurować w kum (Wejherowskie) II 296. Przódë na świece gospodarze nie sprzedôwalë starego konia swego chowu, ani go nie zabijalë. Na zó-pustë kupialë krowę na zabicé, żebë obszczę-dzëc krowë włôsnégo chowu (VII 100). Zgrzebne klaczë nie zaprzigają w pogrzebowi wóz, bo może porzëcëc (II 156). Przed udaniem się na pasterkę budził niegdyś gbur razem z domownikami zwierzęta domowe odzywajgc się: Më teró jidze-më na pasterkę, pojta z nami (Kartuskie). Również udawał się do sadu, gdzie w podobny sposób budził drzewa (Wejherowskie) IV 42. Porównaj podobnie pod hasłem gwiôzdka I 389, gdzie też o dawaniu zwierzętom lepszej paszy na gwiózdkę, nawet kurom i rybom (I 390-391). Nasadzanie drobiu rozpoczyna się już wczes-ng wiosng. Jaja pod gęsë trzeba kłasc na nowiu i pod dobrim znakem. Za taki pomyślny znak uchodzg gwiazdozbiory barana, byka, Iwa i wagi, natomiast dzień św. Józefa bez względu na jakikolwiek znak uchodzi za dzień najbardziej dla tej czynności odpowiedni w myśl zalecenia: Na świętego Józefa je wiedno dobrze nasadzëc gęsë. Kury nasadzajg również na nowiu w dzień ciemny, pochmurny, żebë jaja bëłë cemné (zalężone). Jaja podłożone pod kurę w dzeń jasny biwają colemalo pusté. Żebë kurczętom są Iżi wëlöżało z jajów, dobrze je dac kurze jaja w dzeń swięti, a nlgdë w dzeń świętego, a ju przenigdë w dzeń męczennika (śr). Żebë sę lęgłë kokoszczi, dają pod kurę mniészi jaja, żebë sę lęgłë kurczi, dają wieldżi jaja (Jamno). Nasadzanie drobiu odbywa się w milczeniu późno wieczór, cziej ju całe chëcze położëłë sę spac, a to temu, żebë gą-sątka czë kurczątka baro nie piszczałë, le chut-ko chodzëłë spac. Żebë one sę o ten sóm czas wëkluwałë i potemu bëłë żérné, powiną białka po dwa jaja kłasc i przë tim jesc. Nie opłacy sę nigdë dawać jój pod klukę czë bëkę na świętego Marka, bo bëlno kurczęta i gąsęta z jajów wëlézą, ju one lótają jak Mark po piekle (II 74). Dzercé piór odbiwało sę przódë w zôpustë (I 263). Wtedy też u rybaków odbywały się tzw. zesziwinë, a u rolników np. tańce obrzędowe wokół lnu. Len odgrywał niegdyś wielkg rolę w obrzędach zapustnych, majgcych na celu pomyślność wegetacyjng. Tak np. białczi skókałë wesołe, żebë jim len urósł wësoczi (Sierakowice, Puzdrowo, Gowidlino). Istniało silne przekonanie, że należy w zapusty koniecznie tańczyć dla wywołania urodzaju lnu. Najbardziej powszechny był magiczny taniec na dobri len wykonywany zwykle przez starszg kobietę naokoło lnu lub z garścig lnu za pasem (śr.). Posag panny młodej obliczano niegdyś według tego, wiele ona miała wałów lnianego płótna (II 353). Więc piérwi ledze okrącywalë lnem gromice do posjęcenió na pamiątkę, że Matka Boskô przędła len (Sulęczyno) I 366 34 Do czasu drugiej wojny światowej istniał tu i ówdzie na Kaszubach zwyczaj, że gdy gospodarz po raz pierwszy podczas żniw zjawił się na polu, obstgpilë go kosnicë z kosami, a grabiór-czi słomianym powrozem okręcały mu ramię. Gdy gospodarz w towarzystwie żony przybywał na pole, żniwiarki wigzałë jich razem, jego za prawé, a ję za lewé remię. Ponieważ powitanie takie uchodziło za wielki zaszczyt, gospodarze ze wstydem wracali czym prędzej do domu, gdy im tego zaszczytu odmówiono. W podobny sposób witano na polu dorosłe dzieci gospodarza oraz ich gości. Z okręconymi powrósłami wokoło ramion wracali do domu (VI 308). Po zakończeniu żniw, mianowicie podczas ożniwin, podrzuca/e brakówczi (dziewczyny grabiące zboże po raz pierwszy) w górę, w zamian za co musiały się wykupić (Puzdrowo) VII 20. Oknem podawała niegdyś przédnica (przodownica) wieniec dożynkowy (III 307). Dokosnik piece krutkę (wieniec ze zboża) (Kępa Żarnowiecka) I 227. Klósczi z marchwig — w Puzdrowie obrzędowa potrawa podczas dożynek (II 169). Zôpo/ę (przedział w stodole, gdzie się składa zżęte zboże) krooig swięcong wodg, bez tego Kaszëba nie wewieze zbożô (VI 184). Rek wrzucony w zôpol chroni zboże przed mëszami (Wejherowskie) IV 315. Kłeczka (patyk przy wozie żniwnym) mô odstraszëc meszë i złé duchë (śr.) II 163. Pierwszą furę zboża należy wywieźć wśród największej ciszy. Jim cëszi sę wewieze, tim cëszi będg sę zachowuwalë mëszë. Pierwsze cztery snopy układa na krzyż sam gospodarz (V163). Króla (pierwszy snop) umieszczają na środku sąsieka, dopiero naokoło króla ustawiają dalsze snopy. Króla młócą na końcu. Zwyczaj wiązania dożynkowego króla znany był dawniej zarówno na dworach, jak między chłopami. Jadąc z królem do domu śpiewano: Jędzę król z naszëch pól prosto do stodół, a cziej król wléze w dóm, zdżinie biéda, ból (Kępa Żarnowiecka) II 257. Święcony piołun rzucajg w zó-pol, cziej z pierwszg fórg wjadg na klepisko, że-bë w stodołę piorën nie trząsł (IV 284). GODZENIE SŁUŻBY: Piérwi na Michała go-dzëlë służbę (I 335). Na świętego Michała rzi-dzëlë wic piérwi dzéwczi, a na świętego Mórcë-na parobków (pn) III 165. Więc piérwi rzgdzëlë czelódz na świętego Môrcëna, zôs potem cole-mało na Nowi Rok (IV 391). Dzéwka muszi przińc o wieczór na służbę, tej ona mdze całi rok słu-żëła, bo jak ona przińdze reno, to ona nie do-służi roku (Podjazy, Puzdrowo, Tuchlino) I 264. Chto chutko jódó, chutko robi. Jak chto jôdô, tak robi (II 67), a porównaj zwyczaj: Piérwi, cziej dzéwfcę rzgdzëlë, dalë ji jesc. Cziej ona chutko jadła, to ji nie urzgdzëlë, bo ona bë za poma-linku robiła (śr) I 264. INNE ZWYCZAJE I WIERZENIA: Nigle chléb wsôdzô w piec, trzeba piec przeżegnać. Dzes białka piekła chléb i zabôcza przeżegnać piec. Jak ona chcą ten chléb wëjgc, tej go w piecu nie bëło (II 34). Nasza nënka, nigle nowi chléb zacznie krajać, to ona go przedtim przeżegnô. Nigle zaczinómë jesc, to më sę żegnómë (VI 285). Poświęcone kłosy zboża przechowują do jesiennego siewu lub dodają bydłu do sieczki (III 59). Jak sę cëgónka rozgorzi, zarosce trôwg podworzé, czyli gospodarstwo upadnie (śr) IV 109. Porównaj: Po wyjściu Cyganki z domu syp/ą sól w ogień, by ni mogła nikomu z/e zrobić (IV 332). HODOWLA OWIEC. Széper abo owczórz cieszył się ongiś na Kaszubach wielkim poważaniem, m. in. lécził lëdzy i chowę, ob zëmę przgdł doma wełnę, a ob lato wiqzł na polu nogawice, rękawice i wępsë d/ó sebie i jinëch (V 248). Oznaka owczarza: Owczarze kaszubscy gwizdalë na charakterystycznej piszczówce, umieszczonej na zgiętym końcu leszczynowej laski pasterskiej, z którą tworzyła jedną całość. Znali ją też owczarze z Kociewia (III 349). Porównanie głupi jak szimbarskó owca zawiera aluzję do wsi Szymbark w Kartuskiem, znanej niegdyś z hodowli owiec. Przysłowie: Na swięti Krziż (3 V) owce strziż (Zabory). Wierzenie: Staro panna będze przed piekłim owce pasc, a stari kawaler będze je nawrôcół (Zabory) III 348. Na gromiczng pas-turz mili widzół wilka w owczarni, jak słuńce, bo będg mu owce chorzałë (III 350), też: Słuńce swiécgcé w Nowi Rok szkodzy chowie (V 198). ZWYCZAJE PASTERSKIE: Jak to grzmi, nôstarszi pasturz robi czijem krgg, a w tim kręgu krziż, że-bë zł i duch w ten krgg nie wiózł i tej wszëscë posturze w ten krgg wchodzg (I 381). W Stóri Rok o dwanósti w nocë pasturze trzaskajg ba-tigami, żebë krowë sę jim nie gzëłë ob lato (Sierakowice) I 397. Przed zachodem słońca gęsiarki mówią: Jesz trzë małé chwiluszczi chodzta, moje piluszczi (Puzdrowo) II 63. Czie pasturzom je zëmno, tej oni nodżi wkłódajg w swiéżi krowińc, a jesz czims przëkriwajg, żebë to cep/o trzimało (Wejherowskie) III 212. Pióskem zarzucajg pasturze odżin na polu, a tej na ten piósk naplwig i robig na nim czijem krziż. Corocznie późną wiosną, w oznaczonym dniu, odbywały się na dworach ostrzëżënë (strzyżenie owiec). Obrzęd rozpoczynał się wyprowadzeniem owiec z owczarni do moczëdła (stawu), gdzie je moczono i kąpano. Na przodzie przy dźwiękach harmonijki kroczył owczarz z długimi włosami, w dużym, słomianym kapeluszu na głowie i z długą laską pasterską w ręku. Cziej owce ju bëłë wëkgpóné, tej széper zaprowadzył je nazód z muzykg do owczarń/. Owca z nólepszg wełng to bëła ta kró-lewó. Jej rëno (wełnę) przywiązywał owczarz do drąga zwanego motowidłem i szedł z nią przed owcami. Motowidło wkopywano na środku podwórza, po czym naokoło motowidła odbywała się zabawa taneczna, podczas której właściciel owiec raczył wszystkich obficie wódką. Pod koniec zabawy chwytano owczarza. Po związaniu mu nóg wieziono go na taczce do moczëdła, ale już nie przy dźwiękach harmonii, lecz wśród głosów naśladujących beczenie owiec. Tam myto i strzyżono mu włosy (Kępa Żarnowiecka) III 345--346. WIERZENIA I ZWYCZAJE ZWIĄZANE Z ŻYWIOŁAMI. W ostatni dzień oktawy Bożego Ciała zanoszą do kościoła wianki do poświęcenia. Służą one do obkadzania domu i zabudowań gospodarskich, by je uchronić od pożaru i 35 grzmotu. Po roku pokruszone wianuszki podaje się bydłu, by przywrócić mu apetyt. Wyniesione na pole chronią od gradu i sprowadzają urodzaje (III 317). Poświęcone winószczi z rozchódnika (rośliny) kładzg w zópoli na sztërzech swiéżëch snopach polożonëch na krziż, żebë grzmot nie trząsł w stodołę (IV 350). Poświęcone w kościele palmy zabierają do domu, ponieważ posiadają właściwości atropeiczne, jak to wynika z poniższych przykładów: Palmë zatikajg za balkę pod dakem abo za obrazë w jizbie, żebë piorën nie trząsł nigdë w checze. N/g/e wjadg z pierszg fórg do stodołę, kładzg w zôpol dwie palmé na krziż, żebë w nię nie uderzëlo. Jedni wtikajg palmę w zemię na polu, żebë dobrze rodzëła i gród nie potłukł zbożégo. Jini zanôszajg palmę w chléw, żebë chowa nigdë nie chorzała, abo do pszczołów, żebë dôwałë wiele miodu. Białczi wkłôdajg palmë w gęsé gniôzda, żebë ggsgtka szczeslëwie wëlôżałë z jajów. Dobré gospodënie wiedzg, jak palma je pomocnô, żebë sę mléko nie psowało. Rëbôcë rzeszajg palmë w séce, że-bë czarownice nie odebrałë jim szczescégo, cziej oni wëjadg na rëbë (też Kociewie i Bory) VII 217. Chto w Niedelę Palm ową z/é trzë baszczi od swi-conëch palmów, w tego grzmot w tim roku nie uderzi (pn-zach) VII 8. Lëdze bierzg g/owienczi (ciernie święcone w Wielką Sobotę) do dóm i wtikajg pod balkę, żebë chroniłë budinczi przed grzmotem (Chwaszczyno, Osowa, Kielno, Kolecz-kowo) I 328. Cziej to sę łałisknie na krziż, tej to wiedno uderzi (III 22). Gromica odgóniô djôbła, grzmot i o dżin (I 366). Według legendy Nóswiętszó Panna szla bez las ze zapôlong gromicg i odstrô-szała wilczi. I temu piérwi lëdze, cziej oni jacha-lë abo szlë bez las, pôlëlë odżin, żebë odnëkac wilczi (I 366). Tu i ówdzie (np. Kujaty i Tuchlino) robią krzyż zapaloną gromnicą na belkach stropowych, żebë piorën nie trząsł w chëcze (I 366). Kur (ozdoba dachu) bróni budinku przed piorë-nem (II 300). Piorën nigdë nie trzaśnie, dze jas-kułczi majg gniôzdo (I 331). W lëpę nigdë pio-rën nie uderzi, bo lëpa to je święte drzewo (II 355). Ognia od piorëna ni muszi gasëc (I 307). Baro niebezpieczno je grzmotówka w nocë, bo o tim czasu nówięcy złich duchów krgcy sę po świece. Niekiedy uważa się grzmotówkę za istotę żyjącą, która wszëtfco widzy i czëje. Podczas tej burzy z grzmotem nie wolno się śmiać, głośno gadać, robić lub gasić ognia, stać przy piecu, ścianie i oknie (pn) I 381. Kalmusem strojilë piérwi w Zeloné Swiatczi dwiérze, a jedni rozdrzucalë kalmus po podwo-rzim (II 121). Zdarza się niekiedy, że zwonë same zwonig, ostrzegając wieś przed nieszczęściem, np. pożarem, gradobiciem, zarazą, wystąpieniem morza z brzegów itp. (VI 254). Jak głosi tradycja, wróble żyły niegdyś w tak dużych ilościach, że stały się prawdziwą plagą rolnictwa. Żeby zachęcić ludność do ich tępienia, pobierano zamiast pieniędzy opłatę w postaci wróblich głów z okazji otwierania szlabanu na rogatkach miast (Kępa Żarnowiecka) VI 108. Przed układem kępińskim ' Między Nakłem a Anagni jan Powierski KRZYŻACY A WYBUCH WOJNY NAKIELSKIEJ Podczas gdy w Polsce latem 1255 r. groził wybuch wojny pomorsko-wielkopolskiej, Krzyżacy umacniali swoje pozycje w Prusach i Inflantach. Mistrz krajowy inflancki Anno von Sangershausen podjął niszczyciel-ską-*wyprawę na Zmudż, która nie przyniosła jednak podporządkowania tego kraju. Zapewne już po tej wyprawie Anno udał się na Ozylię, gdzie rozszerzył w dniu 27 sierpnia 1255 r. przywileje dla tamtejszych zachodniofińskich mieszkańców. Chodziło może o uciszenie narastającego niezadowolenia Ozylijczyków, które mogłoby być niebezpieczne w okresie zbrojnych walk ze Zmudzinami i dyplomatycznych zatargów z arcybiskupem ryskim Albertem Suerbeerem, jego su-fraganami i chyba też estońskimi lennikami króla duńskiego. Wkrótce potem przybył do Inflant i Sambii sam wielki mistrt Popop von Osternohe, któremu rozmowy z Annonem nie zajęły wiele czasu bowiem już 20 września przebywał w Kłajpedzie. W październiku, w wyniku narad z Annonem król litewski Men-dog nadał Krzyżakom faktycznie nie podlegające mu terytorium Zelonii, leżącej dziś w południowo-wschodniej części Łotwy i w północno-wschodnim skrawku Litwy. Mendog zawiadomił też o nadaniu papieża. An-nonowi niewątpliwie chodziło o umocnienie praw do spornej z arcybiskupem ryskim ziemi, Mendogowi zależało na utrzymaniu sojuszu z rycerzami zakonnymi w celu wspólnej walki ze Żmudzią — wszak na wyprawę Annona wysłał posiłki. Na terenie Prus tymczasem — może pod koniec lata, gdy Poppo udał się do Inflant — pruskie plemiona Skalowów i Nadrowów wraz z sąsiednimi Jaćwięgami postanowiły umocnić .pogranicze ze świeżo opanowaną przez Zakon Sambią. Jaćwięgowie uznawszy widocznie zabezpieczenie dwu wymienionych plemion przed agresją krzyżacką za sprawę najważniejszą, poszli na kontynuowanie polityki ustępstw wobec Rusi, godząc się na uiszczenie kolejnej daniny Danielowi halickie- 36 mu. W każdym razie Jaćwięgowie, Nadrowowie i Ska-lowowie zbudowali nad Pregołą gród Welawę, który miał bronić Nadrowii przed wyprawami krzyżackimi z Sambii i Natangii. Jednak pozostawiony w Welawie jako dowódca załogi nadrawski nobil Tirsko nieoczekiwanie przeszedł na stronę Krzyżaków. Była to nie pierwsza i nie ostatnia zdrada współplemieńców przez nobilów. którzy obawiając się, że w trakcie walk o-bronnych z Zakonem uzbrojone masy ludowe nie pozwolą się eksploatować, gotowi byli godzić się nawet na utratę niepodległości, gdyby Krzyżacy zagwarantowali im dziedziczne posiadanie majątków. Komtur królewiecki Burchard v. Hornhausen wykorzystał teraz doskonałą znajomość terenu Tirska. Wziąwszy go więc za przewodnika wkroczył do położonej nad Łyną u jej ujścia do Pregoły ziemię Unsa-trapis i zdobył tam jeden z grodów. Unsatrapis i broniąca nadal swej niepodległości część Natangii stanowiły aktualnie jedyne jeszcze tereny pruskie, pozostające poza zasięgiem podboju krzyżackiego na obszarze na zachód od dolnej Łyny, groźne dla panowania zakonnego, gdyż mogące posłużyć jako wrzynający się między Sambię a Barcję przyczółek dla ewentualnej kontrofensywy wolnych Ludów bałtyjskich. Wyprawa Burcharda miała zadania rozpoznania terenu i przygotowania większej wyprawy. Burchard niewątpliwie był poinformowany, że właśnie na wyprawę do Prus szykuje się margrabia brandenburski Jan I, który nie chciał być gorszy od swego brata Ottona III, kilkakrotnie już biorącego udział w krucjatach pruskich. Margrabiowie brandenburscy byli zbyt rozsądni, by we własnej Marchii poczynić jakieś nadania dla Zakonu. Brandenburgia była jednym z nielicznych krajów niemieckich, w których Krzyżacy nie mieli posiadłości. Za to, jak już widzieliśmy poprzednio, margrabiowie należeli do najaktywniejszych uczestników krucjat pruskich. Nie można zupełnie wykluczać możliwości, że świadomie dążyli do zagwarantowania sobie na przyszłość sojuszu z Zakonem, by wespół z nim wziąć w kleszcze ziemie polskie. Od dawna bowiem margrabiowie rościli pretensje do zwierzchnictwa nad Pomorzem Zachodnim, uzyskując do tego kraju — i następnie tracąc — uprawnienia z nadań władców niemieckich z dynastii Hohenstaufów. Może już wówczas apetyty ich sięgały też na Pomorze Gdańskie, niedawno przecież uzyskali uznanie zwierzchnictwa przez książąt Pomorza Zachodniego Barnima i Warcisława. Jednocześnie margrabiowie mieli też apetyty na Wielkopolskę, której bezpośrednimi sąsiadami zostali po zajęciu należącej poprzednio do książąt śląskich ziemi lubuskiej. Przemysł I stawiał im jednak skuteczny opór. Teraz więc, gdy Jan I przygotowywał się do krucjaty do Prus, zaś Przemysł I musiał toczyć wojnę o Nakło, doszło między tymi władcami do porozumienia. Jak zwykle w średniowieczu miało być ono umocnione przez nawiązanie koligacji małżeńskich. Ułożono więc gdzieś jesienią 1255 r. zawarcie w przyszłości związku małżeńskiego między synem Jana I i jego pierwszej żony Zofii duńskiej, urodzonym około 1238—1240 r. Konradem, a córka Przemyśla I Konstancją, urodzoną w 1245 lub 1246 r. Na przeszkodzie małżeństwu stało jednak bliskie pokrewieństwo, gdyż Konrad i Konstancja byli prapra-wnukami Mieszka III Starego (od którego Jan I wywodził się naturalnie po kądzieli). Przestawiciele margrabiego Jana udali się więc do kurii papieskiej z prośbą o dyspensę, -tłumacząc, że zawarcie małżeństwa jest potrzebne tak dla pokojowego uregulowania konfliktu, jak również dlatego, że podobno podobało się królowi rzymskiemu Wilhelmowi holenderskiemu. Dodatkowym argumentem dla papieża była jednak zapewne informacja, że Jan I zamierza wziąć udział w krucjacie. Nie znamy bliżej takich powiązań politycznych, które wyjaśniałyby nam, dlaczego Wilhelm holenderski miałby być zadowolony ze wspomnianego małżeństwa i tym samym z sojuszu brandenbursko-wielkopolskiego. Do aktualnie najgroźniejszych przeciwników Wilhelma należeli broniący swej pojętej w duchu 'republikańskim niepodległości Fryzowie. Współ nym wrogiem Wilhelma i margrabiów brandenburskich mogła stać się Lubeka, umacniająca właśnie swe polityczne powiązania z innymi miastami północ-noniemieckimi późniejszej Hanzy. Czy jednak istniały związki między Fryzami, Lubeką i Pomorzem Gdański, jedynym krajem, który mógłby wyjaśniać postawę Wilhelma wobec Wielkopolski, trudno stwierdzić bez specjalnych badań. 19 grudnia Aleksander IV, który rezydował w tym czasie w swej siedzibie laterańskiej w Rzymie, udzielił dyspensy na małżeństwo między Konradem a Konstancją. Z poselstwem brandenburskim niemal na pewno działał .przedstawiciel Zakonu, który następnego dnia uzyskał od papieża wezwanie, skierowane do biskupa ołomunieckiego Brunona, by zajął się sprawą naruszenia praw i posiadłości Zakoniu w Neplachovi-cach (pod Opawą). Jak widać, pozostający dotychczas pod specjalną opieką Przemysła Otokara II czeskiego Krzyżacy w drugiej połowie 1255 r. byli zagrożeni w swych posiadłościach morawskich. Czyżby wiązało się to z planami władcy czeskiego wspólnej z ls.siążętami polskimi, a więc konkurencyjnej wobec Zakonu, walki z poganami? W każdym razie na terenie- władztwa Przemysła Otokara sytuacja Krzyżaków uległa pewnemu pogorszeniu. Od początków stycznia do początków marca 1256 r. w kurii papieskiej przebywali natomiast przedstawiciele biskupa krakowskiego Pramdoty, którzy uzyskali wówczas szereg bulli papieskich, dotyczących kultu św. Stanisława i odpowiednich odpustów, potwierdzenie szerokiego immunitetu, udzielonego Prandocie przez księcia Bolesława Wstydliwego — wraz z papieskim listem pochwalnym do tegoż księcia, dokumenty broniące praw majątkowych i przywilejów episkopatu i duchowieństwa polskiego, zwłaszcza w Małopolsce. Ostatnia z tej serii bulla papieska obejmowała wreszcie zatwierdzenie tradycyjnego prawa biskupów krakowskich do zajmowania pierwszego miejsca i głosu wśród episkopatu polskiego, naturalnie po arcybiskupach gnieźnieńskich (4 marca). Aleksander IV nie wystawił natomiast wówczas ani jednego aktu, dotyczącego spraw misji i krucjaty przeciw poganom. Albo więc biskup Prandota sam był wstrzemięźliwy w tej sprawie, albo też w kurii papieskiej nadal dobrze bronione były interesy Zakonu Krzyżackiego. Margrabia Jan zapewne wczesną zimą 1255/6 r. wyruszył do Prus, może przez Wielkopolskę i Kujawy, gdzie drogę otwierało mu porozumienie z Przemysłem I i sojusz tego ostatniego z Kazimierzem Kujawskim. gdzie czekała go jednak niespodzianka. Zima opóźniała się, drogi były rozmokłę i trudno było zorganizować rejzę na ziemie pogańskie. W tej sytuacji wojska brandenburskie wycofały się nic nie zdziaławszy. Gdy zaś wreszcie nadeszły mrozy sam komtur królewiecki z siłami Zakonu, podległych Sambów i może niektórych innych grup pruskich uderzył ponownie na Unsatrapis, zdobył tu jeden gród, zaś załogi trzech pozostałych grodów poddały się, przekazując Burchardowi jako rękojmię wierności zakładników. W drodze powrotnej, wzmocniony posiłkami z Unsatrapis komtur królewiecki zlikwidował ostatnie punkty oporu w Notangii. Zostały w ten sposób zaokrąglone granice państwa krzyżackiego w Prusach, wyprostowane linie obrony i przygotowany grunt pod dalszą w miarę możliwości ekspansję na Nadrowię i potem na Jaćwięż. Widać stąd wyraźnie, że wiążący siły książą! polskich konflikt wojenny między Piastowicami a Świętopełkiem -i jego synem Mściwojem dobrze służył interesom Krzyżaków, którzy spokojnie mogli zająć się ekspansją na wschodzie swego państwa. Zakonowi zagroził jednak kryzys wewnętrzny. Oto wielki mistrz Poppo v. Osternohe opuściwszy Prusy udał się do Włoch, gdzie w Rzymie z nieznanych przyczyn — podobno ze względu na podeszły wiek (chociaż żył jeszcze potem dłuższy czas) zrezygnował z kierowania Zakonem. Dokładnej daty rezygnacji nie znamy. Trudno więc stwierdzić, czy seria bulli Aleksandra IV dla Zakonu z 11 marca została wystawiona przed, czy po tej rezygnacji. Papież ponowił wówczas wezwanie swego poprzednika (Innocentego IV) do dominikanów ze wschodnich i północnych Niemiec, Czech z Morawami, Polski i krajów skandynawskich, by na tych terenach głosili krucjatę do Prus i Inflant. Odpowiedzialnym za tę krucjatę miał być prowincjał dominikanów niemieckich, którym był wówczas znany 37 filozof i teolog Alfred zwany Wielkim, mistrz Tomasza z Akwinu. Alfred przebywał zresztą wówczas w kurii papieskiej w związku ze znanym nam już procesem z profesorami Sorbony. Nowe zezwolenie na krucjatę dla wsparcia Krzyżaków było konkurencyjne w stosunku do niedawnego wezwania do krucjaty dla poparcia książąt polskich. Był to więc sukces dyplomatyczny Zakonu, o który najprawdopodobniej postarał się jeszcze sam Poppo v. Osternohe. DRUGA FAZA WOJNY NAKIELSK1EJ W tym czasie trwała nadal wojna wielkopolsko-po-morska. Wróćmy więc do tekstu głównego o niej źródła, Rocznika kapituły poznańskiej: W roku Pańskim 1256 książę Przemysł ze swoim wojskiem i z rycerzami brata, Bolesława, i z panem księciem Kazimierzem zeszli się w Nakle i za radą mądrych mężów poszli aż do grodu Pomorzan, który zwany jest Raciąż, i otaczając ze wszystkich stron wojsko to podłożyło zewsząd dookoła ogień, aby przez to strażnicy grodu zostali zastraszeni i przekazali £rod w ręce księcia Przemyśla. Ci [strażnicy) mężnie stawiając opór nie chcieli grodu przekazać jako mężowie, którzy przyrzekli wiarę swemu księciu, dopóki ogień gwałtowny nie objął całego grodu wraz z przebywającymi w nim ludźmi. A gdy Polacy zobaczyli, że Pomorzanie są już zrozpaczeni, ruszyli w ogień i wydobyli z ognia mężów i kobiety i dzieci, ile mogli wydobyć. Zostali schwytani wśród nich kasztelan Sokół, wojski, chorąży i przekazani w ręce księcia Przemyśla. Rzeczy zaś wspomnianych ludzi jedne zostały spalone, pewne, których ogień nie objął, wydobyte przez Polaków. Tamże zostali spaleni ludzie wielcy 1 mali i liczny ich dobytek. Uciekli bowiem do tego grodu w obawie przed Polakami liczni Pomorzanie ze swoimi dziećmi i rzeczami. Warto zwrócić uwagę na bohaterstwo pomorskich obrońców Raciąża (leżącego obecnie pod Tucholą, która wówczas miała dużo mniejsze znaczenie), jak również na akcję ratunkową Wielkopolan i Kujawian gdy przekonali się, że obrońcy nie będą już stawiać dalszego oporu. Trudno sądzić, by akcja ta podyktowana była tylko chciwością okupu i łupów. Wyprawę na Raciąż podjęto niewątpliwie w środku lub pod koniec zimy (po nastaniu mrozów). Tym razem nie przysłali posiłków ani Bolesław Wstydliwy, ani Sie-mowit mazowiecki, być może obawiający się nowego najazdu pogańskiego (który mógł być groźny ze względu na kryzys w stosunkach między Romanowiczami halicko-wołyńskimi a Litwą). Nie oznaczało to jednak zerwania sojuszu między Bolesławem Wstydliwym a Przemysłem I. Ten ostatni 14 lutego w Poznaniu, może tuż przed wyprawą raciąską, potwierdził przez jednego ze swych rycerzy nadanie dóbr na rzecz templariuszy. Czy miało to jakiś związek z podjęciem przez Bolesława Wstydliwego planu nadania Łukowa nie Krzyżakom, lecz właśnie templariuszom, nie wiemy. 0 Oddajmy jednak znowu głos Rocznikowi kapituły poznańskiej: W tymże również roku w Wielki Post książę Świętopełk ze swoimi synami i z bratem swoim zebrawszy niewiele wojsk dla dostarczenia zapasów do starego Nakla [przybył] 1 gdy był pod nowym gródkiem [oblęZmczym — J. P.J spróbował, czy nie mógłby w Jakiś sposób przypadkowo zdjobyć 6w gródek, chociaż spostrzegł licznych obrońców. Naradziwszy się Jednak ze swoimi polecił wojsku sporządzić drwa s06nowe, zastosować Je Jako pochodnie, aby mógł wspomniany gródek podpalić. I gdy gotowe drwa Pomorzanie wyrzucili do fos 1 zobaczono, te do celu nie nadają się, zachęcił ich [Świętopełk Pomorzan], by wrócili po drewno, aby w większej Ilości napełnili fosy. Polacy zaś Jako mężowie przezorni i w wielu rzeczach doświadczeni, gdy zobaczyli, że Pomorzani odeszli po drewno a owe drwa, które już były rzucone nie zostały podpalone, wyszli uzbrojeni [z grodu] 1 wszystko usuwając przy pomocy przygotowanych do tego narzędzi owe drewna podpalili 1 ogniem zniszczyli. Pomorzanie zaś widząc taką chytrość 1 przezorność Polaków przestali już rzucać dalej drwa, lecz Jako mężowie najsilniejsi, zbrojni ze swoimi tarczami i faszynami zbliżyli się z ukrytymi kamiennymi procami a także z machinami zaczęli atakować gród. Lecz miłosierny Pan nie opuszczając sprawiedliwych ludzi, Polaków [tu. Jak 1 gdzie indziej Polacy — Wielkopolanie J. P.], którzy słusznie bronili dziedzictwa Polski [Wielkopolski], które Pomorzanie ośmielili się siłą księciu Polski [Wielkopolski] pozbawić, — łaskawy był siebie samego ofiarować dla pomocy Polsce (Wiplkopolsce], niosąc im z nieba pomoc, dajęc im siły 1 wytrwałość zwalczania swoich wrogów, ponieważ jednak dość wątpili o życie, 1 za pomocą Boga wówczas wyrzucili nieprzyjaciół z grodu. A mówi się, że wtedy Pomorzanie zostali zabici aż na śmierć [!] w liczbie 20 a 80 ciężko zranieni niemal śmiertelnie. Bitwa ich trwała zaś owego dnia od przedpołudnia do godzimy komplety [kompleta — w chwilę po zachodzie słońca — J. P.]. Tak książę Świętopełk straciwszy nieco ludzi wycofał się pobity. Z powyższego przekazu widać, że po wyprawie ra-ciąskiej inicjatywa działań zbrojnych przeszła w ręce Świętopełka. Co tymczasem działo się z innymi książętami polskimi? Zbyt mało mamy do dyspozycji źródeł, by odtworzyć całą działalność polityczną tychże. Wiadomo jedinak, że Bolesław Wstydliwy w początkach lutego zwołał dzielnicowy wiec* rycerstwa małopolskiego do Obrazowa niedaleko Sandomierza, a więc we wschodniej części swego władztwa. Być może obawiał się kolejnego najazdu pogan. Może rozpatrywano też sprawę stosunków z Rusią, jest bowiem możliwe, że Daniel halicki miał pretensje do Bolesława o braik poparcia w czasie walk z Mongołami. Niedawny kryzys w stosunkach między Romanowiczami a Mendogiem stawiał też pod znakiem zapytania postawę władcy litewskiego wobec Polski. Może kontynuowano też narady w sprawie Łukowa, przeznaczonego teraz już templariuszom. Zapewne zdecydowano też skontaktować się z Konradowicami. Siemowit Konradowie w kwietniu naradzał się za-pew.ne z biskupem płockim Andrzejem, który uzyskał wówczas od księcia nowe nadania i przywileje. Andrzej niewątpliwie w porozumieniu .z Siemowitem i KazLmienzem zdecydował się wystąpić ponownie z oskarżeniem Krzyżaków o niedotrzymanie umów w sprawie dochodów i posiadłości w ziemi chełmińskiej. Kazimierz Kujawski z kolei może na wieść 0 rezygnacji Poppona v. Osternohe postanowił przystąpić do bardziej energicznego działania. Poppo był jedyną osobą w ścisłym kierownictwie Zakonu* z którą kiedyś książę kujawski blisko współpracował w czasie wspólnej wojny ze Świętopełkiem. Jego rezygnacja mogła więc w oczach Konradowica znaczyć, że ostatecznie Krzyżacy inie wywiążą się z korzystnych dla niego punktów umowy inowrocławskiej, zwłaszcza w kwestii połowy ziemi lubawskiej. Postanowił więc zwrócić się ponownie do papieża z oskarżeniem Zakonu o złamanie postanowień papieża Innocentego IV w sprawie ziem Ga-lindów i Polek sza n i o po twierdzenie klątwy, rzuconej w 1254 r. przez legata papieskiego Opizona z Mezzano. Książę k uj a w sk o-łęc zy ok i mógł liczyć też na poparcie polskiego episkopatu, zwłaszcza zaś trzech biskupów, których diecezje obejmowały tereny jego dzielnic, to znaczy poza Andrzejem także arcybiskupa Pełki i biskupa Wolimira, z którymi stosunki układały się jak najlepiej, gdyż 'uczynił na ich rzecz wiele ustępstw w sprawach przywilejów 1 dóbr. Najpóźniej pod koniec maja wyruszyło więc z Polski poselstwo, reprezentujące wymienionych biskupów, księcia Kazimierza a może i pozostałych Piastowioów, zainteresowanych problematyką polityki bałtyjskiej. Już nieco wcześniej wiadomość o rezygnacji wielkiego mistrza Poppona dotarła do dostojników krzyżackich, 'którzy w maju lub czerwcu wyruszyli z Inflant i Prus w kierunku Niemiec. 29 czerwca we Frankfurcie nad Menem byli obecni obydwaj mistrzowie krajowi: Anno von Sangershausen inflancki i Dytrych von Gruningen niemiecki i ,pruski, były komtur królewiecki Burchcrd von Hornhausen, a niewątpliwie i inni, a także biskupi: Henryk kuroński, Henryk samibijski i Heidenryk chełmiński. Tu roz-Irzygnięto toczący się od pewnego czasu spór między biskupem sambijskim, a konwentem królewieckim o trzecią część dochodów z Sambii, której wspomniany konwent nie chciał biskupowi wypłacić, stwierdzając, że wielce kosztowne były i budowa grodu królewieckiego, i jego utrzymanie i wreszcie obrona Sambii. Wybrani na arbitrów biskup Heidenryk i były ikomitur Burchard zobowiązali konwent do zapłacenia biskupowi sambijskiemu 200 grzywien w zamian za zrzeczenie się przez biskupa dalszych roszczeń do dochodów z okresu przed niedawnym (ustanowieniem przez Henryka wójta biskupiego w osobie volperta. Był to pierwszy, ale nie ostatni poważny konflikt między biskupem sambijskim Henrykiem v. Strittberg a resztą Zakonu Krzyżackiego, 38 Wystawiony zaś w tej sprawie dokument pozwala właśnie stwierdzić obecność wszystkich wymienionych osób we Frankfurcie. W związku z tym, że wśród członków Zakonu istniało prawdopodobnie dość znaczne stronnictwo uważające, że główinym terenem działania Krzyżaków winna być Palestyna (gdzie niedawno Zakon zyskał nowe' nadania ale musiał się bronić przed pretensjami joannitów do zwierzchnictwa nad Krzyżakami), dostojnicy pruscy i inflanccy śpieszyli się, by dopilnować wybrania na kapitule generalnej Zakonu takiego wielkiego mistrza, który by zwracał należną uwagę na krzyżackie posiadłości .nad Bałtyckiem. ALEKSANDER IV ZNOWU ZMIENIA ZDANIE Tego papieża nie cechowała ani stałość ani wierność danemu słowu. Zawsze jednak dbał o to, by umocnić przewagę papiestwa nad władzą świecką i-występować w roli sędziego. Temu celowi miała służyć między innymi bulla z 18 sierpnia 1255 r., w iktórej Aleksander IV odwołał wszystkie tak swoje, jak swego bezpośredniego poprzednika przywileje, .udzielone osobom duchownym i świeckim, zakazujące rzucania klątwy na te osoby. Uprzedzając wydarzenia możemy powiedzieć, że bulla ta mogła być wykorzystana także przy rozpatrywaniu skarg polskich przeciw Krzyżakom. 28 stycznia 1256 r. poległ w bitwie z Fryzami król rzymski Wilhelm holenderski. Otwierało to przed papieżem możliwość nowych manipulacji politycznych, mających na celu pełniejsze podporządkowanie Włoch i Niemiec. Aleksander IV wykluczył możliwość uznania praw do korony ostatniego legalnego potomka Hohenstaufow w męskiej linii, Komradyna. Tym bardziej dotyczyło to naturalnego syna Fryderyka II, Manfreda, który wiosną i latem odniósł dalsze sukcesy w walce z welfami na terenie Królestwa Sycylii, zdobywając ostatecznie też Neapol. Manfredowi papież przeciwstawiał od pewnego czasu syna króla Anglii, Henryka III, Edmunda, któremu nie 1 bratu Bartłomiejowi z zakonu braci mniejszych [franciszkanów — J. P.J, kaznodziei krzyża przeciw poganom Polski, pozdrowienie [i apostolskie błogosławieństwo]. Jako kochany syn nasz szlachetny mąż Kazimierz książę Kujaw 1 Łęczycy, pobofcny kiościoła rzymskiego, przedstawił nam z własnej inicjatywy, pewni poganie, którzy w owych stronach zwani są pospolicie Jentuosi [Jaćwięgowie — J. P.J, sąsiadujący z jego ziemiami, chcą dobrowolnie wrócić do wiary chrześcijańskiej i poddać się jego panowaniu, a szczęśliwej pamięci Innocenty papież, nasz poprzednik, jemu 1 kochanemu synowi naszemu mężowi Bolesławowi księciu Krakowa 1 Sandomierza nadał podobno, by jakichkolwiek pogan pobliskich lub sąsiadujących z ich ziemiami [Kazimierza 1 Bolesława — J. P.], którzy dobrowolnie oraz bez wojny i miecza chcieliby wrócić do wiary chrześcijańskiej i poddać się ich panowaniu, wolno im przyjąć i Jak innych chrześcijan trzymać w swych ręcach, opiekować się 1 także we wszystkim bronić, nie zważając na zezwolenia, które, jak mówi się, zostały nadane wcześniej kochanym synom braciom Domu Niemieckiego [Krzyżakom — J. P.] z tychże stron, aby przyłączyli do swego władztwa tych pogan z owych stron, których mogliby podporządkować sobie wojną 1 mieczem. Ponieważ zaś godne łaski winno być nawrócenie nieprzymusizone, a sam bóg służb przymuszonych nie przyjmuje, nakłonieni prośbami tego samego księcia [Kazimierza — J. P.], nakazujemy, abyście z mocy autorytetu naszego przeciw wszystkim dzierżyli i bronili wspomnianych pogan i jakichkolwiek innych, chcących dobrowolnie wrócić do tejże wiary. Dalej następuje formuła, zezwalająca na nakładanie kar kościelnych na wszystkich sprzeciwiających si-j poleceniu papieskiemu, bez względu na poprzednie zalecenia. Z przytoczonej bulli widać, że papież został przekonany przez przedstawicieli polskich i zmienił zdanie w sprawie polityki bałtyjskiej, udzielając znowu poparcia Kazimierzowi Kujawskiemu i Bolesławowi Wstydliwemu. W trzy dni później papież ustosunkował się do supliiki biskupa płockiego Andrzeja i jego kapituły, którzy skarżyli się na złamanie przez Krzyżaków ugody polubownej w sporze o dziesięciny, ziemie i posiadłości, prawa, jurysdykcję i dochody kościelna w ziemi chełmińskiej (rzekomo położonej w diecezji płockiej). Aleksander IV polecił więc biskupowi włocławskiemu Wolimirowi a także przeorowi dominikanów chełmińskich i scholastykowi włocławskiemu, by wezwali mistrza i braci Zakonu w Prusach do respektowania ugody a w razie odmowy rzucili na nich klątwę, przeciw której Krzyżacy nie mieliby prawa do apelacji. Talk więc starania polskie przyniosły ponownie *pełny sukces. Sytuacja z 1253 r. powtórzyła się. Z punktu widzenia dziejów Pomorza Gdańskiego istotne było, że Krzyżacy musieli znowu zająć się kon trakcją dyplomatyczną, jak również i to, że ponowne zwrócenie się Kazimierza Kujawskiego ku sprawom polityki bałtyjskiej i rywalizacji z Zakonem skłaniało go do odstąpienia od udziału w wojnie na-kielskiej a w dalszej porspektywie do polityki zbliżenia z Świętopełkiem. (Cdn.) 39 KLĘKA pieśni kaszubskie PEJZAŻE KASZUBSKIE adama Zwierzyńskiego stanisława dobrskiego DAWNE MALARSTWO GDAŃSKIE Nakładem PWN w 1979 r. ukazały się dwie książki poświęcone malarstwu gdańsikliemu. Jedna z n-ich — ,,Malar-stwo tablicowe w Gdańsku w 2 poł. XV w." jest autorstwa Adama S. Labudy z uniwersyteckiego ośrodka poznańskiego, uczynią prof. Gwido Chmarzyń-skiego znakomitego znawcy sztuki Ziemi Chełmińskiej, Pomorza Gdańskiego, Zachodniego i Prus Książęcych, a zarazem syna znanego nam dobrze wybitnego historyka prof. Gerarda Labudy. Monografia Adama S. Labudy, wysoko oceniona przez środowisko historyków sztuki, wypełnia listotną lukę w badaniach nad sztuką późnogotycką Gdańska i Pomorza. Autor omawia nie tylko dzieła, ale również uwarunkowania historyczne j socjologiczno-artysty-czne, w których one powstały. Opracowanie drugie, Teresy Grzyb-kowskiej z uniwersyteckiego środowiska warszawskiego, prezentuje dorobek gdańskiego malarza Andrzeja Stecha, który urodził się w 1635 r. w Słupsku jako syn Henryka (też malarza) i Anny z domu Krassen. Liczne dzieła z bogatej spuścizny Andrzeja Stecha, obok malarstwa religijnego, historycznego, batalistycznego, alegorycznego i mitologicznego obejmującej portrety, martwe natury ,i ilustracje naukowe, poza muzeami, głównie Muzeum Narodowym w Gdańsku i Bblioteką Gdańską PAN, znajdują się w kościołach oraz katedrach w Oliwie i Pelplinie. (tr) FRAGMENTY KUTRA W SKANSENIE WE WŁADYSŁAWOWIE Przy okazji społecznej akcji złomowania 15-metrowego kutra dębowego w Rybackiej Stoczni Remontowej „Szkuner" we Władysławowie, budowanego seryjnie w lalach 1947 do 1949 w Stoczni Rybackiej w Gdyni, gdzie jeszcze wtedy pracowoli tacy szkutnicy jak: Franciszek Ledke, Franciszek Rauchfleisch (późniejszy kierownik A-gencji PRS we Władysławowie), Konrad Gapski, Stefan Rhode, Dampc i wielu innych — udało się uratować fragment części dziobowej i rufowej tego kutra i umieścić w skansenie MOKSiR we Władysławowie. Części te są darem młodzieży zrzeszonej w ZSMP przy w/w stoczni, która też prze transportowała je w dniu 15. 10. 79 r. do skansenu. Zespół wykonawczy to: Joachim Budzisz, Marcin Derc, Marian Dobrołęcki, Zbigniew Kaczmarek, Gerard Kleba, Wojciech Kużel, Kazimierz Modzelewski, Andrzej Muża, Sta nisław Pipka, Ryszard Piotrowski, Zbigniew Wolszon, Roman Zelewski. Kierował akcją mgr inż. Anatol Nowicki. Inicjatywa przekazania fragmentów kutra do miejscowego skansenu wyszła od dyrektora Nadmorskiego Parku Krajobrazowego mgr. inż. Tadeusza Rewo-lińskiego i od niżej podpisanego, który przekazał również charakterystykę techniczną kutra. Należy podkreślić, że takich fragmentów kutra nie posiada inawet Centralne Muzeum Morsilcie — Oddział Rybołówstwa w Helu. Feliks Grochowski Na półkach księgarń muzycznych ukazał slię śpiewnik kompozytora Adama Swierzyńskiego zatytułowa ny „Pięć pieśni kaszubskich na chór mieszany a cappella". Pieśni ze śpiewnika Swierzyńskiego noszą tytuły: „Kąpała się z chłopcami", „Kole gramie inie ma nlic", „Przed dwór zajechali", „Pieśń bez słów", „Pocóżeś mi moja matko...". Śpiewnik został wydany przez Stowarzyszenie Marynistów Polskich i Pol-skii Związek Chórów i Orkiestr. Pra wykonanie plieśni kaszubskich Adama Zwierzyńskiego nastąpiło na VII Koncercie Muzyki Marynistycznej w 1977 roku w Warszawie, który to zresztą odbył się z okazji 350 rocznicy bitwy pod Oliwą. Jerzy Jaroszewicz* omawfiając program tegoż koncertu napisał: „Cykl pdeśrui kaszubskich jest efektowny i bogaty, przypuszczać należy, że na stałe wzbogaci niezbyt obszerny repertuar marynistyczny polskich chórów". Adam Swierzyński komponując mu zykę do pieśni kaszubskich korzystał z materiałów folklorystycznych zawartych w zbiorach Oskara Kolberga — „Dzieła wszystkie. Pomorze" — oraz ze zbioru Lucjana Kamieńskiego „Pieśni ludu kaszubskiego". 12 listopada 1979 r. w Muzeum Naro. diowym w Warszawie odbył się wie czór muzyczny, na którym zaprezen towanoi również pieśni kaszubskie Adama Swierzyńskiego. (s.j.) „ZŁOTA IGŁA 1979" W listopadzie ub.r. nastąpiło rozstrzyg rnięcie ogólnopolskiego konkursu hafciar skiego „Złota Igła 1979". Organizatorami konkursu są — corocznie — redakcje „Nowej Wsi" i „Gospodyni". Tym razem nadesłano 4000 prac. O-śmioosobowe jury przyznało między innymi III nagrodę w dziedzinie haftu użytkowego Annie Główczewskiej z Orlika i Irenie Mładanowicz z Parzyna. Nagrodę specjalną za wierne odtworzenie haftu regionalnego otrzymała Zofia Formela z Kartuz. (s.j.) Od młodości Stanisław Dobrski zajmuje się myślistwem. Tę pasję zresztą odziedziczył po ojcu. Przed sześcioma laty doszło malarstwo. Zaczął utrwalać pejzaże swoich łowczych wędrówek, zabierając prócz myśliwskiej dwururki ma larski szkicownik. Cechą specyficrna je-qo obrazów sa kaszubskie pejzaże z leśnymi zwierzętami. Znać w tych obrazach wyczucie nastroju i barwy. Są — wśród licznych pejzaży Stanisława Dobrskiego — urokliwe miejsca z okolic Lipusza, Szemuda, Kościerzyny. Szcze ąólnie tamtejsze mokradła, obfitujące w dzikie kaczki. Sa też — boąate w swojej kolorystyce — widoki Kątów Rybackich, ujścia rzeki Redy, Chałup. Nietrudno rozpoznać także różne inne zakatki Szwajcarii Kaszubskiej. Amatorskie malarstwo Stanisławo Dobrskieąo spotkało się z dobrym przyjęciem krytyki. Jeqo obrazy były wystawiane w aalerii Gdańskieao Towarzystwa Przyjaciół Sztuki, w gdańskim Domu Prasy, malborskim Muzeum Zamkowym, na Biennale Plastyki Nieprofesjonalnej, a także I Biennale Plastyki Amatorskiej Krajów Nadbałtyckich w Szczecinie. 15 qrudnia została otwarta wystawa prac Stanisława Dobrskieqo w Muzeum Piśmiennictwa I Muzyki Kaszubsko-Po-morskiej w Wejherowie. Z tei też okazji wejherowskie muzeum przyąotowuje 16 stronicowy folder jeąo malarstwa. Wystawę opracowuje ądański artysta plastyk — Janusz Hebda. (s.j.) ETYMOLOGIE NAZWISK WSCHODNIOPOMORSKICH W zeszycie 1 tomu XXXIX „Rocznika Gdańskieąo", który się ukazał w październiku 1979 r.. Edward Breza dał artykuł „Ze studiów nad nazwiskami pomorskimi", w którym zetymoloąizował pochodzących z Kaszub, Kociewia i Borów Tucholskich 19 nazwisk niejasnych pod wzqledem etymoloąicznym lub które się kojarzą z podstawami, od których w rzeczywistości nie pochodzą. Są to nazwiska: Baska, Brylowski, Eron, Etmański (też Hetmański), Kasyna, Kla-man, Koster, Labuda, Miotk. Ramczyk (też Ramczykowski), Szadach, Szala, Szarmach, Sylka (też Selke. Zelka), Tusk, Wenda (też Węda, Wendt, Wentk, Wenta), Werowski, Worzała, Żarach. (ib) 40 ■ Cena 13 zł , Nasz serwis zdjęciowy jest bardzo szczupły, a do tego jeszcze często opóźniony. I tym razem publikujemy z o-późnieniem dwie fotografie przedstawiające uczestników ostatniego Spotkania' Twórców Literatury Koszubsko-Po-morskiej we Wdzydzach. Na zdjęciu górnym, w pierwszym rzędzie od lewej: Jerzy Pachlowski, Jerzy Samp, Zofia Kamińska, Izabella Trojanowska, Stanisław Gostkowski, Zbigniew Jankowski. Zofia Ajewska i Stanisław Pestka. W drzwiach motelu „Pod Niedźwiadkiem" stojq: Adam Klein, Józef Ceynowa oraz dwaj panowie z brodami — Józef Borzyszkowski i Erwin Kruk. Na zdjęciu poniżej, od lewej: Tereso Ferenc, Lech Bqd-kowski, Benedykt Malinowski, Stefan Fikus, Jan Piepka i Józef Ceynowa. Na drugim planie: S. Pestka, Z. Jankowski, J. Pachlowski, Bolesław Fac i E. Kruk. Fotografował: Edmund Kamiński. O OCHRONIE SRODOWISKA W KARTUZACH 27 października 1979 r. w Kartuzach odbyło się zebranie plenarne Zarządu Głównego Zrzeszenia Kaszubsko--Pomorskiego. Tematem przewodnim była ochrona środowiska przyrodniczego i kulturowego Kaszub. Wygłoszono dwa referaty: red. Jerzego Surdykowskiego — „Świat 7 miliardów" i dra Alfonsa Sikory — „Problemy ochrony środowiska przyrodniczego i kulturowego na Pojezierzu Kaszubskim". W dyskusji głos zabrali przedstawiciele niektórych oddziałów ZK-P, informując o problemach ochrony w swoich ośrodkach. Z głosów członków Zarządu Głównego wynikało jednoznacznie, iż oba referaty nie spełniły oczekiwań, mimo że wystąpienie Jerzego Surdykowskiego było dobrze przygotowane. Natomiast referat Alfonsa Sikory był bardzo powierz chowny, poruszał problemy marginalne. W wyniku wielu zastrzeżeń Zarząd Główny ZK-P