Ryszard Hetnarowicz Tradycja, sztuka i wrażliwość 65-lecie Teatru Lalki „Tęcza' w Słupsku Ryszard Hetnarowicz Tradycja, sztuka i wrażliwość 65-lecie Teatru Lalki „Tęcza" w Słupsku Słupsk 2012 Zestawienia statystyczne Sabina Soboń Zdjęcia Jadwiga Girsa-Zimna Ryszard Hetnarowicz Archiwum PTL „Tęcza" Wydawca Państwowy Teatr Lalki „Tęcza" ul. Waryńskiego 2 76-200 Słupsk Druk Zakład Poligraficzny GRAWIPOL www.qrawipol.pl Na okładce scena ze spektaklu „Złote serce" Prolog Tym, którzy byli i są solą Teatru Lalki „Tęcza" Teatr... Najtrudniejsza ze sztuk, jaką pomyślał człowiek. Zamykająca w sobie każdą inną dziedzinę. Mająca w sobie tyleż wiary w swoje posłannictwo, co i wiedzy o człowieku. O jego potrzebach, oczekiwaniach, nadziejach i rozczarowaniach. Oczyszczająca i budująca. Niosąca wewnętrzną ciszę i pobudzająca do myślenia, działania. Sztuka będąca z natury swej umową pomiędzy dwiema stronami coraz częściej przysłowiowej - rampy. Umową niepisaną, a jednak respektowaną od zarania teatru do ostatniego jego słowa, gestu. Do wybrzmienia ciszy po opuszczeniu kurtyny. Wertując karty historii teatru, często napotykamy wnikliwie opisane dzieła. Zwykło się o nich mówić, że stanowią kamienie milowe w rozwoju tej dziedziny sztuki. Z biegiem lat, wieków przybywa ich i gęstnieje także lista nazwisk, które one skrywają. Autorzy, reżyserzy, scenografowie, projektanci kostiumów, kompozytorzy, aktorzy, teatralni rzemieślnicy, technicy... Właśnie! Za każdą z tych ról kryje się człowiek. Ten, dzięki któremu dzieło mogło zaistnieć na scenie i nieść publiczności doznania o różnorodnym napięciu emocjonalnym i intelektualnym. Historia lubi opisywać ich dokonania, pozostawiając niejako w cieniu ich osobowości i pracę włożoną w ten ostatni, finalny akt twórczości. Najczęściej umyka jej także - poza nielicznymi sytuacjami z pogranicza sztuki i polityki - wpływ twórców teatru na kształtowanie osobowości widza. Bo też trudno to zobiektywizować, poddać analizie jako fakty! A przecież w dużej mierze są to także dzieje tej dziedziny sztuki. 4 Jest wszakże taki konar tego ogromnego drzewa dziejowego, który od początku bywał traktowany przez historyków po macoszemu, ale którego wpływu na wychowanie świadomego i wrażliwego odbiorcy sztuki nie można przecenić. To teatr lalki. Teatr posługujący się różnorodnymi technikami, by budować w człowieku zdolność podążania za wyobraźnią, posługiwania się nią i wnikania w jej rejestry! Teatr z założenia adresowany do najmłodszych. Ale czy tylko? Czy dorosłe dzieci nie odnajdują już w tym magicznym świecie swoich pierwszych doznań, wspomnień z nimi związanych? Gdyby tak nie było, po cóż prowadzaliby do teatru swoje dzieci, a później wnuki? Na cóż zdałby się trud wszystkich twórców i realizatorów spektakli? A że jest to wyjątkowo trudna praca, nie trzeba nikogo przekonywać. Nie jest przecież łatwo wyczarować świat oddziałujący na wyobraźnię dziecka z kawałków drutu, drewna, szmatek. Nie jest wcale prosto wprawić ten świat w ruch i obdarzyć go dźwiękami łudząco lub alegorycznie przypominającymi rzeczywistość. Nie jest w końcu zwyczajną rzeczą oddawać swoją osobowość lalce, a z pomocą rąk podkreślać jej wyjątkowość. Indywidualność! A przecież teatr lalki - czy jak zwykło się mawiać niekiedy: kukiełkowy teatr dla dzieci - jest nieprzebranym zbiorowiskiem indywidualności. Indywidualności ludzi, którzy niemal całe swoje życie poświęcili ożywianiu postaci sporządzonych z materiałów niemających cech samodzielnego istnienia. Wcielających się w postaci - nie tylko ludzkie - rodem z bajek, baśni, legend... Ludzi przekonanych o terapeutycznej, wychowawczej mocy wiary dziecka w to, że siedzące na półce nad jego łóżkiem lalka czy miś także mogą stać się jego przyjaciółmi! Że można z nimi rozmawiać, powierzać im radości i smutki, że ich wyimaginowane przygody 5 mogą być nauką, przestrogą, wskazówką. Słupsk ma to szczęście, że stał się ważnym ośrodkiem takiego właśnie lalkowego zjawiska artystycznego, a przez to zdobył sobie znaczące miejsce na kulturalnej mapie Polski. Zawdzięcza to przede wszystkim wyjątkowym ludziom, którzy tu, nad Słupią, przędą nić artystycznej wyobraźni ponad faktograficzną doraźność tego miejsca, często skrępowaną niedostatkami zwyczajnej codzienności. Którzy zechcieli ulec urokowi tego miejsca i rozpoznać w nim swoje miejsce na ziemi. To o nich są te tęczowe gawędy. 6 ODSŁONA I Inspirator i... mama 7 Wszystko ma swoje początki w wyobraźni i pragnieniu ujrzenia jej realnych kształtów. W dążeniu do realizacji marzeń. Nie inaczej było z „Tęczą", chociaż nikt wtedy tej nazwy jeszcze nie używał. „Tęczowa" idea dojrzewała bardzo długo, a jej wcielenie w życie miało kilka etapów. Pierwszym z nich było na pewno zainteresowanie Tadeusza Czaplińskiego teatrem. Stało się to podczas nauki w seminarium nauczycielskim w Poznaniu, gdzie zorganizował szkolny teatrzyk kukiełkowy. Po odbyciu służby wojskowej przyszły założyciel „Tęczy" został skierowany przez inspektora szkolnego na kurs teatralny. I to zdeterminowało jego dalsze losy. - Tak naprawdę to fascynowało mnie wtedy tworzenie lalek, kukiełek. Możliwość wprawiania ich w ruch i tworzenia scenicznej iluzji. A już niecodzienną radość miałem, gdy lalki wywoływały różnorakie emocje w widzach. I w tych najmłodszych, i w tych starszych, którzy w magię teatru uwierzyli. Teatr zawsze był na pierwszym miejscu moich zainteresowań -wspominał w 1979 roku T. Czapliński podczas prezentacji kolejnych swoich dzieł metaloplastycznych z kolekcji „Orły polskie" i „Herby miast pomorskich". Ta fascynacja nie ograniczała się jedynie do tworzenia lalkowych postaci. Doświadczenie i umiejętności zyskane podczas kursu teatralnego pozwoliły mu również na rozwinięcie talentu aktorskiego. W 1934 roku, po powrocie z Poznania do Kościerzyny, wraz ze Stanisławem Krauzem założył Pomorski Teatr Marionetek „Bumcyk". Zrządzenie losu chciało, że na swej życiowej drodze ponownie spotkał - poznanego jeszcze w poznańskim seminarium - Jana Izydora Sztaudyngera, nie tylko znakomitego fraszkopisarza, ale i miłośnika teatru lalkowego. To on zaproponował Tadeuszowi Czaplińskiemu 8 założenie pierwszej w Polsce wytwórni marionetek. Przyjęcie tej propozycji wiązało się z przeprowadzką do Poznania. Niedługo potem wraz z innymi lalkarzami utworzył Wielkopolską Rodzinę Marionetka-rzy - Spółdzielnię Teatralną, która za priorytetowy cel postawiła sobie zorganizowanie teatru lalek. Stało się to w roku 1938, w którym utworzony został teatr „Błękitny Pajac". W repertuarze znalazły się sztuki polskie, ale prawdziwym osiągnięciem tego teatru było wykorzystywanie w nich wszystkich znanych ówcześnie lalek. Kto wie, jak potoczyłyby się dalsze losy założyciela „Tęczy", gdyby nie zawierucha wojenna. Wcielenie do wojska, niewola niemiecka, ucieczka, odnalezienie rodziców i ponowne aresztowanie, a w konsekwencji roboty przymusowe pchnęły T. Czaplińskiego aż do Kijowa. W transporcie do stolicy Ukrainy spotkał swoją przyszłą żonę - Elżbietę Hendrych, z pochodzenia Czeszkę. - Podczas jednej z przerw w tej uciążliwej drodze zaczęłam sobie podśpiewywać -wspominała pani Elżbieta po latach. - Tak dla dodania otuchy sobie i innym. Ciężko było patrzeć na te umęczone, przestraszone, pełne rezygnacji twarze. Wtedy zobaczyłam utkwione we mnie oczy przystojnego mężczyzny. Nie spuszczał ze mnie wzroku, który mówił: śpiewaj, śpiewaj! I tak to się zaczęło, a potem już razem próbowaliśmy wspomóc naszych towarzyszy niedoli. On rozweselał ich naprędce skleconymi ze szmat pacynkami, a ja albo udzielałam im głosu, albo po prostu śpiewałam. Wspierali nie tylko innych. Wspomagali także siebie, a upór, zapobiegliwość i wytrwałość przyszłej pani Czaplińskiej pozwoliły im przetrwać trzyletnią tułaczkę z miasta do miasta. Ślub wzięli w 1944 roku, po trzech latach znajomości. A że pani Elżbieta podzielała artystyczne pasje męża - sama była absolwentką wydziału wokalnego praskiego konserwatorium - dalsze ich życie siłą rzeczy wytyczone 9 zostało przez sztukę. Dziedziną, która znakomicie łączyła pasje obojga, stał się teatr. Zaczęli go tworzyć po osiedleniu się w Tuchomiu. Początki były bardzo trudne. Nie dość, że brakowało wszystkiego - od żywności począwszy, na materiałach niezbędnych teatrowi skończywszy - to jeszcze dochodziła do tego konieczność pilnowania skromnego dobytku przed zakusami szabrowników. Małżeństwo Czaplińskich potrafiło jednak zadbać o swoją teatralną rodzinę. Nieocenione stały się wtedy cechy pani Elżbiety. Jej konsekwencja i upór nie pozwalały pozostałym nawet na chwilę zwątpienia w sens ich działania. - Dla Eli nie było wtedy spraw nie do załatwienia. Jak ją wyrzucali skądś drzwiami, to wchodziła oknem - żartował jej mąż, ale w tym żartobliwym tonie rozpoznać można było podziw i uznanie. Nawet jeżeli sama przeżywała chwile załamania, to skrzętnie ukrywała się z nimi przed oczyma pozostałych. Rozliczność obowiązków Elżbiety Czaplińskiej była wtedy niezwykła. Nie tylko tworzenie lalek, szycie kostiumów, ale nade wszystko to, czego jak ognia bał się jej mąż. Czyli sprawy administracyjne, gospodarcze i organizacyjne. W wielokrotnie przywoływanych wspomnieniach osób związanych w tym czasie z teatrem można wyczytać, że „Elżbieta Czaplińska nazywana była „mamą", bo rzeczywiście matkowała wszystkim nie tylko w pracy, ale i poza nią. Przygotowywała posiłki, doglądała, gdy ktoś zachorował, doradzała w kłopotach. To jej zasługą było przyznanie „Tęczy" w 1950 roku przez Ministerstwo Kultury i Sztuki statusu zawodowego teatru, co wiązało się ze stałą miesięczną subwencją na działalność. To ona także zadbała o to, aby w 1953 roku, gdy Gminna Rada Narodowa odebrała im prawo do korzystania z domu we wsi Tuchomie, znaleźć nową siedzibę we wsi Brusy, w powiecie chojnickim, zaś trzy lata później przenieść teatr do Słupska". 10 W ten sposób podwaliny „Tęczy" tworzyły dwie niezwykłe osobowości. Jedna z nich miała marzenia i potrafiła nimi zarazić innych, natomiast druga ogarniała je i nadawała im kształt, zapewniała warunki realizacji. Te walory stały się swoistym spadkiem dla następców, bo i dzisiaj o kształcie tego teatru stanowią znakomici inspiratorzy i realizatorzy. A przy tym nie zapominają, że ich celem nadrzędnym jest teatralna wspólnota. 11 ODSŁONA II Wozy Tespisa 12 Tej nocy ani następnego przedpołudnia Elżbieta Czaplińska nigdy nie zapomniała. Poprzedniego dnia mąż Tadeusz wyjechał do odległego o kilkanaście kilometrów od Tuchomia Bytowa, gdzie miał odebrać samochód. Najprawdziwszy pojazd mechaniczny, którym będzie można ruszyć z teatrem w rejony Pomorza dalsze niż pobliskie wsie. Te, od biedy, można było nawiedzić zaprzęgiem konnym albo saniami, ale o dalekich wypadach objazdowych nawet nie było co marzyć. A przecież zaproszeń i oczekiwań nie brakowało. Artystycznych ambicji również! - Mieli wrócić wieczorem, ale gdy zapadł zmierzch, wiedziałam, że się tego dnia nie pojawią - wspominała pani Elżbieta podczas spotkania z młodymi widzami w czytelni słupskiej biblioteki w 1983 roku. - Samochód miał być naprawiony, a więc nie dopuszczałam nawet myśli, że zepsuł im się po drodze. Jednak tego się bałam najbardziej, bo o rabunkowe napady nie było wtedy trudno. Pożyczka w banku, nasze zarobione pieniądze, wymarzone cacko, możliwe, że i ludzie w niebezpieczeństwie... Nie wiedziałam, co się wydarzyło. Nie mogłam spać. Ale kiedy i następnego dnia długo na podwórku nie pojawiał się pan Tadeusz, niepokój pani Elżbiety sięgnął zenitu. Nadszedł jednak moment rozładowania napięcia. Co się wtedy wydarzyło, znakomicie oddaje często przytaczana w licznych publikacjach relacja E. Czaplińskiej. „Jest! Wjechało na podwórze coś strasznego i ogromniastego. W wielu miejscach widniała farba ochronna zielono-szaro-żółta. Na karoserii znać było miejsca od kul niezręcznie zaspa-wane. Szoferka nie miała szyb, brak było reflektorów... Na stopniu szoferki szczęśliwy i roześmiany stał mąż. Na widok tego grata ogarnęła mnie czarna rozpacz. Zespół otoczył to nasze „cudo", a ja uciekłam na strych, by się do woli wypłakać". Tym „czymś ogromniastym" był 8-cylindrowy ciężarowy ford. 13 Pozyskany z demobilu samochód służył zespołowi przez blisko pięć lat. Ciągał on przyczepę, która przydawała się nie tylko do przewozu dekoracji i niezbędnego sprzętu, ale także bywała sceną, a i nieobca jej była funkcja mieszkalna. Napraw i wymienianych części w tych pojazdach nie warto nawet liczyć. Ale dzięki nim teatr docierał do wielu odległych miejscowości, toteż i wkład „Tęczy" w upowszechnianie kultury polskiej na Pomorzu trudno przecenić. Na pytanie dziennikarza, skąd się wzięła nazwa „wóz Tespisa", odpowiadał Tadeusz Czapliński w nieopublikowanej rozmowie przeprowadzonej dla Wojewódzkiego Informatora Kulturalnego „Gryf (marzec 1983): - Nie pamiętam już, kto z zespołu tak nazwał nasz samochód. Ale znaczenie było proste. Tak jak Tespis, który zaczynał dzieje teatru greckiego, tak i my docieraliśmy wtedy do najróżniejszych zakątków Pomorza jako pierwsi. Dla wielu ludzi była to swoista inicjacja teatralna. I nie myślę tu tylko o dzieciach, ale i o ich rodzicach, a nawet dziadkach. Ich reakcje były niekiedy tak nieoczekiwane, że aż serce rosło! Nawet niedowiarek mógł się przekonać, że w teatrze tkwi niezwykła magia. Siła zdolna stworzyć wiarygodną iluzję! I gdyby nie „wóz Tespisa", na pewno wielu ludzi pozbawionych byłoby możliwości jej poznania. Przekonanie zespołu „Tęczy" o teatralnym posłannictwie, o konieczności krzewienia kultury polskiej, nie pozwoliło pogodzić się z ograniczeniami. A takie zawisły nad teatrem, gdy wysłużony ford coraz częściej zaczynał odmawiać posłuszeństwa. Stało się jasne, że należy szukać drugiego „Tespisowego wozu". I znów okazało się, jak nieocenionymi cechami są umiejętność „wejścia w każdy kąt" i upór Elżbiety Czaplińskiej. Nie pamiętała później, ile razy odwiedziła Warszawę, by uzyskać pomoc w zakupie nowego samochodu. Udało się w 1952 roku i Ministerstwo Komunikacji wspomogło starania 14 „Tęczy". Od maja tamtego roku zespołowi służył ciężarowy berliet. A jakby nie dość tego było, cztery lata później - już w Słupsku - dołączył do niego... ciągnik z dwiema przyczepami. Teraz już żaden teren ani żadna droga nie stanowiły problemu dojazdowego. - Kogoś mogą dziwić nasze starania o środki lokomocji - wspominał T. Czapliński w marcu 1983 roku. - Ale my od początku widzieliśmy nasz teatr jako teatr objazdowy. Właśnie taki nam się wymarzył i taki chcieliśmy cały czas robić. Pragnęliśmy zawsze docierać wszędzie tam, gdzie trudno o stały dostęp do kultury, a do teatru w szczególności. Taki charakter teatru i dzisiaj jest kontynuowany. I jak niegdyś, tak i teraz bolączką są... środki transportu. A więc i te kłopoty stały się schedą po założycielach teatru. Niemal zawsze „Tęczy" dostawały się pojazdy, które wymagały szczególnej troski. Nie przeszkadzało to jednak zespołowi w poszerzaniu kręgu odbiorców sztuki teatralnej, nawet w miejscowościach ościennych województw, w których teatrów lalkowych nie było. Docierają dziś do nich następcy „wozu Tespisa" i przywożą niezapomniane wrażenia, poruszające dziecięcą wyobraźnię i inspirujące do wykorzystywania jej w każdej chwili życia. 15 ODSŁONA III Tęczowe wędrówki „Najtrudniejsze są zawsze chwile pożegnań przed odjazdem, ale i one niosą w sobie zaczątek czegoś nowego. Nawet jeżeli napawają lękiem przed nieznanym, to otwierają ciekawość i pragnienie działania". Te słowa Adolfa Nowaczyńskiego na pewno znakomicie obrazują koleje losu zespołu „Tęczy". A już z całą pewnością związane z jego przemieszczaniem się w przestrzeni i zmianami siedzib. Gościnne dla teatru w pierwszych latach powojennych Tuchomie trzeba było w 1953 roku pożegnać. Władze gromadzkie wypowiedziały kierownictwu „Tęczy" prawo do korzystania z budynku. Z jednej strony podyktowane to było zmianą statusu prawnego teatru ze spółdzielni na stowarzyszenie i jego przejściem pod zarząd resortu kultury i sztuki, a z drugiej - zmieniającymi się przepisami w sprawie finansowania działalności stowarzyszeń i planami związanymi z zajmowanym przez teatr budynkiem. - Najtrudniej było się rozstać z tamtejszymi mieszkańcami, wśród których mieliśmy dużo przyjaciół - wspominał Tadeusz Czapliński. - Większość z nich zyskaliśmy sobie naszą sztuką teatralną, ale byli też wśród nich tacy, którzy mnie i żonę do osiedlenia się w tej wsi nakłonili. Chyba im znacznie trudniej było się z nami rozstawać. Jedną z cen, którą przyszło nam zapłacić za opuszczenie Tuchomia, było pozostanie w nim kilku dobrze już wyszkolonych aktorskich zapaleńców, którzy w międzyczasie założyli w tej miejscowości rodziny. Niemal wszystkie przechowywane w pamięci wspomnienia, a wśród nich również świadectwo Juliana Sójki - znakomitego aktora lalkarza, który dołączył do zespołu w 1950 roku - wskazują znów na Elżbietę Czaplińską jako deus ex machina przeprowadzki do Brus, wsi gromadzkiej w dawnym powiecie chojnickim, ale już w województwie bydgoskim. Załatwiła to sposobami sobie tylko znanymi, a jednocześnie udało się jej zachować dotychczasowy status prawny 17 teatru i pozostać w dotychczasowych okładach administracyjnych. A była to sytuacja przedziwna, ponieważ teatr pozostający pod opieką Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Koszalinie (i inspektoratu w Bytowie) swoją siedzibę miał w sąsiednim województwie. Przez trzy lata nominalnie spędzone w Brusach zespół ani na chwilę nie zaprzestał swej aktywności artystycznej. Grał nie tylko w tych miejscach, w których był już znany i oczekiwany, ale trafiał również do takich, w których dopiero musiał sobie zyskiwać publiczność. I przekonywał do swojej sztuki! Kierownictwo „Tęczy" wciąż jednak szukało stabilizacji i na tyle zasobnego opiekuna, by zapewnić zespołowi rozwój i możliwość spokojnej pracy. Ich poszukiwania zbiegły się z pragnieniem władz Słupska, by z miasta uczynić prawdziwą stolicę kulturalną województwa koszalińskiego i chociaż w ten sposób pokazać swoją wyższość nad mniejszym liczbą ludności Koszalinem. A przy tym posiadać placówkę teatralną inną niż funkcjonujący od trzech lat w Koszalinie Bałtycki Teatr Dramatyczny. Do porozumienia z władzami miasta Słupska i przenosin z Brus doszło w 1956 roku. Od września teatr zyskał pomieszczenia przy obecnej al. Sienkiewicza (dawniej ulicy Popławskiego). - Nie mieliśmy w zespole ściśle przypisanych ról -opowiadał Julian Sójka, który po zakończeniu kariery aktorskiej zajmował się „Tęczowym" archiwum. - Jak trzeba było, to stawaliśmy się budowlańcami, rzemieślnikami teatralnymi, maszynistami... Właściwie robiliśmy wszystko, czego od nas wymagała konieczność chwili. Trzeba było mieć dużo zapału i kochać teatr. Nic dziwnego, że wielu młodszych ludzi wytrzymywało takie warunki krótki czas. Przychodzili, zobaczyli, spróbowali i odchodzili. A my trwaliśmy... 18 Salę widowiskową w tym budynku też trzeba było zaadaptować na potrzeby teatru. A właściwie w całości ją przygotować na przyjęcie widzów. Tak więc zespół na przemian grał w terenie, przygotowywał pierwszą słupską premierę i... salę! Wszyscy jednak najbardziej cieszyli się z tego, że nareszcie powstały pracownie, w których można było wykonywać roboty ślusarskie, stolarskie i szyć kostiumy. Słupszczanie mogli odtąd (od listopada 1956 r.) przyprowadzać swoje dzieci na „kukiełki". - Nie pamiętam już, jaki to był spektakl - wspomina 62-letni dzisiaj słupszczanin Wiktor Mojsiuk. - Tata zapowiedział, że pójdziemy do teatru kukiełkowego. Byłem bardzo przejęty, bo wcześniej nigdy nie widziałem żadnej sztuki, a babcia opowiadała mi o takim teatrze, w którym straszył diabeł. Kiedy wchodziłem po schodach i przed moimi oczami stanął witający nas brodaty pan, potknąłem się na wyszczerbionych betonowych schodach i rozbiłem kolano. Chwilę potem, kiedy zobaczyłem ubranego w barani kożuch diabła z rogami, całkiem zapomniałem o bólu. Dopiero po przyjściu do domu mama zwróciła mi uwagę, że mam spodnie poplamione krwią. Ja z tych wrażeń nic nie czułem. Potem byłem w „Tęczy" jeszcze kilka razy i powoli uświadamiałem sobie, czym jest teatr. Wszystko to starałem się przekazać moim trzem córkom, a teraz wnukom. Podobne emocje towarzyszyły na pewno także innym młodym widzom. „Tęcza" pozyskiwała ich sobie nie tylko prezentowanym repertuarem, ale również serdecznym przyjęciem i traktowaniem publiczności z dużym szacunkiem. To wszystko z roku na rok przydawało teatrowi coraz większego rozgłosu, skutkiem czego było zaproszenie go do udziału w II Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Lalkowych w Warszawie. Niestety w kasie wojewódzkiej w Koszalinie 19 zabrakło na ten wyjazd pieniędzy. Co leżało u podstaw takiej decyzji Wojewódzkiej Rady Narodowej, miało się okazać za kilka miesięcy. Wtedy to starania Elżbiety i Tadeusza Czaplińskich o poprawę warunków lokalowych teatru zaowocowały nieoczekiwaną propozycją. Koszalin postanowił ściągnąć „Tęczę" do siebie! - To był dość trudny czas na sprzeciwianie się decyzjom województwa, a nie po to sprowadzaliśmy „Tęczę" do Słupska, by ją teraz oddawać Koszalinowi - przywoływał w pamięci tamten okres Jan Stępień, ówczesny przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej w Słupsku. - Wiedzieliśmy, że nie możemy sobie pozwolić na otwarty protest przeciwko tej decyzji. Odniósłby on skutek dokładnie odwrotny Dlatego pojawiły się - nie tylko dyskretnie podpowiadane, ale i powstające spontanicznie - zbiorowe petycje, prośby widzów i mieszkańców, załóg zakładów pracy słane do Koszalina, by władze wojewódzkie odstąpiły od tego pomysłu. My natomiast, jako przedstawiciele władz miejskich, wszędzie gdzie tylko mogliśmy, przekazywaliśmy informacje o niezadowoleniu mieszkańców. Oczywiście nieoficjalnie. Prowadziliśmy też oficjalne negocjacje i szukaliśmy argumentu. Wreszcie znaleźliśmy! Był nim budynek, do którego można było teatr przenieść. A Koszalin miał chrapkę na „Tęczę" z prostego powodu. W Polsce było o niej coraz głośniej. Z festiwali przywoziła nagrody, a nauczyciele chcieli mieć możliwość szkolenia się u Czaplińskich. Na szczęście dla Słupska z takich przenosin nic nie wyszło! Wszystkie te działania przyniosły oczekiwany skutek. Teatr pozostał w Słupsku i przeniósł się do budynku, w którym rezyduje do dziś. Wymagał on znacznych nakładów remontowych, ale i te problemy udało się pokonać. Znamienne jest jednak i to, że prace remontowe i adaptacyjne towarzyszą „Tęczy" od jej zarania. Tworzą kolejny 20 element tradycji, którą zapoczątkowali założyciele, a kontynuują następcy. Wszystko po to, by zapewnić twórcom i widzom jak największy komfort obcowania z teatrem. 21 ODSŁONA IV Przemiany 22 Rok 1966 stał się przełomowym dla „Tęczy". Złożyło się na to wiele zdarzeń. Pierwszym z nich była zmiana statusu tej instytucji życia kulturalnego. Powołany został Państwowy Teatr Lalki „Tęcza" w Słupsku, a tym samym faktem stało się jego upaństwowienie. Niestety, wiązały się z tym także zmiany personalne. - Byliśmy przeciwni odwoływaniu Tadeusza Czaplińskiego ze stanowiska dyrektora teatru - zapewniał po latach wspomniany wcześniej Jan Stępień. -Chcieliśmy, żeby był pierwszym dyrektorem placówki państwowej. Tym bardziej, że przecież ją tworzył! Niestety, tym razem nasze działania okazały się nieskuteczne. Upór władz wojewódzkich, usprawiedliwiany przez nie naciskami z Ministerstwa Kultury i Sztuki, okazał się nie do przełamania. Był to chyba taki złośliwy rewanż za te wszystkie kroki, które uniemożliwiły Koszalinowi przejęcie „Tęczy" pięć lat wcześniej. Po odwołaniu T. Czaplińskiego dyrektorem została mianowana Julianna Całkowa. Nowa szefowa skupiła się przede wszystkim na wyremontowaniu siedziby teatru i dostosowaniu sali widowiskowej, sceny i zaplecza na potrzeby spektakli lalkowych. Miała także ambicję odejścia od ludowego charakteru repertuaru i poprowadzenia teatru w stronę twórczości o większym ładunku poetyckim i wyższym poziomie artystycznym. Jednakże długotrwały remont budynku i zaplecza sceny spowodował, że próby odbywały się w Powiatowym Domu Kultury, który mieścił się w tzw. Starym Teatrze. Z konieczności „Tęcza musiała skupić się na graniu spektakli w terenie. W samym mieście wystawiała swoje przedstawienia w świetlicach i salach szkolnych oraz domach kultury. Trudności lokalowe w znacznej mierze ograniczały ambicje artystyczne zespołu, ale jednocześnie wzbogacały go o nowe doświadczenia. 23 Ta udręka skończyła się w 1969 roku. Jednocześnie po zmianach na stanowiskach kierowniczych nastąpił rzeczywisty przełom w wizerunku scenicznym „Tęczy". Kierownictwo artystyczne trafiło w ręce Zofii Miklińskiej, aktorki - mającej za sobą także próby reżyserskie i dramaturgiczne - Państwowego Teatru Lalki i Aktora „Miniatura" w Gdańsku. Skierowana do niej propozycja była na tyle dla niej nieoczekiwana, że - jak wspominała później - spytała o zdanie znakomitego scenografa Ali Bunscha: „Czy brać się za tę „Tęczę"? Odpowiedział z całą powagą: „Brać się, ale zawsze trzymać pod poduszką nabity pistolet". Zdecydowała się i 1 stycznia 1970 roku przystąpiła do pracy w Słupsku. Był to bardzo trudny czas dla teatru i Z. Miklińska doskonale zdawała sobie sprawę z trudności, które będzie musiała pokonać. Już obserwacja pierwszych spektakli dostarczyła jej wielu spostrzeżeń na temat zespołu. Zdała sobie sprawę, że konieczne jest jego odmłodzenie. Tylko taka droga mogła doprowadzić do realizacji jej artystycznych ambicji. A te nie ograniczały się jedynie do grania przedstawień w Słupsku i w regionie. Zofia Miklińska chciała oglądać swój teatr także na innych scenach krajowych. I nie tylko. Zamierzała sprostać młodej, prężnej konkurencji, dyktującej nowoczesne rozwiązania sceniczne i proponującej repertuar bliski czasom odbiorcy. - Szukałam ludzi uzdolnionych aktorsko, którzy chcieliby nauczyć się posługiwania lalkami - opowiadała podczas spotkań ze studentami Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Słupsku, z którymi prowadziła zajęcia z kultury żywego słowa. - Absolwenci szkół lal karskich mogli w tym czasie przebierać w ofertach renomowanych scen. Mało kto chciał zwrócić uwagę na prowincjonalny teatr. Bez możliwości trafienia do telewizji. A na dodatek przeprowadzić się do leżącego gdzieś na Wybrzeżu miasta. 24 Dlatego zdecydowałam się sama - z pomocą innych doświadczonych i sprawnych warsztatowo aktorów - szkolić adeptów. Ogłosiłam nabór i był to pierwszy krok w stronę odmłodzenia zespołu. Przełamania dotychczasowej rutyny scenicznej. A ta wiązała się także z repertuarem bazującym na łatwych w odbiorze sztukach, tematycznie wywiedzionych z literatury dziecięcej, znanych baśni i podań ludowych. Do takich wyborów skłaniał charakter teatru, który grywał najczęściej poza macierzystą sceną, w tzw. terenie. Także rodowód „Tęczy" jako teatru ludowego odgrywał w tych wyborach dużą rolę. Z. Miklińska nie zamierzała tego zaprzepaścić. Potraktowała ludowość jako niezbywalny walor, ale też poziom jej artystycznej prezentacji zamierzała wzbogacić o nowe wątki i nadać jej doskonalszy kształt artystyczny. Konsekwentnie dążyła także do podniesienia swoich kwalifikacji zawodowych i rozszerzenia ich o dyplom reżyserski. Ten uzyskała spektaklem „Od Polski śpiewanie", którego scenariusz został napisany przez Marię Kossakowską i Janusza Galewicza w oparciu o zbiór Oskara Kolberga. To przedstawienie święciło sukcesy na festiwalach i scenach zagranicznych. Troska Zofii Miklińskiej o poziom artystyczny teatru wiązała się także z zatrudnianiem wybitnych scenografów i kompozytorów. Poza zaprzyjaźnionym z nią od lat Ali Bunschem nawiązała współpracę z takimi osobowościami scenograficznymi, jak Adam Kilian, Andrzej Łabiniec czy Rajmund Strzelecki. Publiczność „Tęczy" mogła cieszyć się muzyką tak wybitnych kompozytorów, jak Jerzy Maksymiuk, Bogumił Pasternak, Wanda Dubanowicz, Katarzyna Gaertner, Jerzy Milan czy Jerzy Stachurski. Po objęciu z początkiem 1973 roku stanowiska dyrektora naczelnego przez Stanisława Mirec- 25 kiego, możliwe stało się wprowadzenie do struktury organizacyjnej teatru etatów kierownika artystycznego (Andrzej Zygmunt Januszkie-wicz, a następnie Marian Radzikowski) i scenografa (Ali Bunsch). O „Tęczy" zaczyna być coraz głośniej. Zdobywa laury festiwalowe i rozpoczyna współpracę z teatrami zagranicznymi. Wychodzi także na zewnątrz, współorganizując (z Wyższą Szkołą Pedagogiczną i placówkami kultury) konferencje i sesje naukowe poświęcone problematyce teatru i odbiorcy. A jednak trudny czas, na jaki trafiła Zofia Miklińska, wydawał się nie mieć końca. W połowie lat siedemdziesiątych XX wieku weszła w życie reforma administracyjna i powstało województwo słupskie. Należałoby sądzić, że najstarsza profesjonalna placówka artystyczna w regionie tylko na tym zyska. Okazało się jednak, że ambicją nowych władz wojewódzkich stało się utworzenie zawodowej sceny dramatycznej. Na tym celu skupiono uwagę. - To prawda, że obserwując poczynania ówczesnych władz, czuliśmy się trochę jak gorszy brat nieistniejącego przecież jeszcze teatru dramatycznego - wspominała Z. Miklińska. - Mówiło się tylko o nim, a wszystkim pozostałym placówkom kulturalnym niemal kazano się cieszyć, że on powstaje. Ale nie było takiej przeszkody, której i w takiej sytuacji wspólnie ze Staszkiem Mireckim byśmy nie umieli przeskoczyć. Jako dyrektor potrafił być uparty, konsekwentny, a wręcz natarczywy. Tak długo, dopóki nie załatwił sprawy. O dziwo, udało się nam nawet wyżebrać pieniądze na konieczny remont sceny i zaplecza technicznego. Konieczność zabiegania o możliwość realizacji swojej wizji teatru Zofia Miklińska łączyła również z troską o popularyzację tej dziedziny sztuki. Była organizatorką nie tylko wspomnianych sesji naukowych, ale również licznych wystaw i spotkań z odbiorcami. Prawie nigdy nie odrzucała zaproszeń do szkół i przedszkoli, chociaż 26 - co wielokrotnie podkreślała - wolała działać twórczo niż o tym mówić. A jej osiągnięcia artystyczne są imponujące. Wyreżyserowała 49 spektakli, z czego 40 w PTL „Tęcza", 3 w Teatrze „Miniatura" w Gdańsku oraz 5 w innych teatrach: w Warszawie, Bielsku-Białej, Szczecinie, Kielcach i zaprzyjaźnionym rosyjskim Bratsku. Jej aktywności twórczej nie ograniczył nawet trudny czas braku dostępu do materiałów, z których mogłaby przygotować nowy spektakl. Szczególnie w latach osiemdziesiątych XX wieku. Jeśli już czegoś nie można było przerobić, jeśli rzemieślnicy teatralni rozkładali bezradnie ręce, na wysokości zadania stawał dyrektor naczelny. „Uruchamiał" swoje dawne znajomości, pozyskiwał nowe i premiera mogła się odbyć w przewidzianym terminie. To współdziałanie dyrektora naczelnego z artystycznym przypominało trochę czas, gdy teatrem kierowali Elżbieta i Tadeusz Czaplińscy, Tylko, że wtedy to on był inspiratorem, wizjonerem, a ona „stawała na głowie", żeby te wizje przeobrazić w rzeczywistość. Wprawdzie Stanisław Mirecki nie musiał dokonywać aż tak ekwilibry-stycznych wyczynów, ale wykazywał się takim samym uporem w dążeniu do celu. Patrząc z perspektywy lat na tę współpracę, trudno nie odnieść wrażenia, że i w tej mierze „Tęczowej" tradycji stało się zadość. 27 ODSŁONA V Teatr poszukujący 28 Mawia się, że historia zatoczyła koło. W „Tęczy" takie sytuacje nie są jednostkowe i tak stało się w wypadku obejmowania stanowiska dyrektorskiego przez Małgorzatę Kamińską-Sobczyk. Kandydatka akceptowana przez zespół, przygotowywana do pełnienia tej funkcji przez swoją poprzedniczkę Zofię Miklińską, napotkała niespodziewaną przeszkodę - kandydata, którego upatrzył sobie i mianował na to stanowisko ówczesny wojewoda słupski Wiesław Rembie-liński. Nie obeszło się bez akcji protestacyjnej w „Tęczy", którą zakończył konkurs wygrany przez obecną dyrektorkę. Tadeusz Czapliński, wspominając początki organizacyjne „Tęczy" i konieczność parania się z najróżniejszymi problemami, przytoczył zdarzenie z 1946 roku. W mieszkaniu założycieli teatru w Tuchomiu pojawił się niespodziewanie komendant miejscowego posterunku milicji. - Po krótkim zagajeniu przeszedł do sprawy - opowiadał pan Tadeusz. - Otóż on, komendant, ma znakomitego kolegę, który potrafi wszystko załatwić. A w tych trudnych czasach jest to umiejętność bezcenna. Doskonale nadawałby się na naszego kierownika. A jeżeli nie, to przynajmniej na zastępcę. Pamiętam, że Ela siedziała przy oknie i szyła kolejną gałgankową postać. Podniosła oczy na naszego gościa i powiedziała: „Wiesz! To nie jest zły pomysł. Musimy porozmawiać o tym z zespołem i zapytać o zgodę tego kapitana z Bytowa". Milicjant zaniemówił. Pokiwał tylko głową, pożegnał się i nigdy już z taką propozycją nie wystąpił. Wygranie konkursu i objęcie przez Małgorzatę Kamińską-Sobczyk z dniem 1 stycznia 1992 roku stanowiska dyrektora naczelnego i artystycznego PTL „Tęcza" nie oznaczało końca kłopotów. Te zaczęły się nawarstwiać. I jak wcześniej zespół przeżywał poważne 29 problemy z powoływaniem do życia Państwowego Teatru Muzycznego, tak teraz wiązały się one z likwidacją zawodowej sceny dramatycznej. Trudna sytuacja gospodarcza doprowadziła do obniżenia dotacji dla „Tęczy" o ponad trzydzieści procent. Zapowiadane były także kolejne cięcia w całej sferze słupskiej kultury. Nikt nie mógł być pewien swojego dalszego bytu, a kierownictwo Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Słupsku wcale nie kryło, że PTL „Tęcza" powinien podzielić los zlikwidowanego Słupskiego Teatru Dramatycznego. W obliczu takiego zagrożenia zespół „Tęczy" znów pokazał, jak bardzo utożsamia się z teatrem. Cały pion artystyczny zrezygnował z tak zwanych dodatków ponadnormowych, a pion administracyjny z premii. „Likwidatorzy" lubili szermować hasłami o konieczności przynoszenia przez placówki kultury dochodów, o nieopłacalności utrzymywania instytucji deficytowych, o braku zainteresowania propozycjami... Tymczasem fakty wyraźnie temu przeczyły. Jak wielokrotnie podkreślano, w tym czasie „Tęcza" przeżywała prawdziwy renesans zainteresowania. Świadczyły o tym i pełna widownia na spektaklach, i rosnące wpływy własne. Jakby tego było mało, pojawiły się także zlecenia na organizację imprez okolicznościowych. Dyrektor M. Kamińska-Sobczyk, spoglądając w terminarz, mogła bez obaw przygotowywać premierę. - Imprez i spektakli nagromadziło się tyle, że trudno było znaleźć czas na próby - wspominała żartobliwie. Ale nie to było główną przyczyną opóźnienia pierwszej premiery pod nową dyrekcją. Tą były wcześniejsze zawirowania organizacyjne i finansowe, w związku z którymi „Przygody misia Tymoteusza" Małgorzata Kamińska-Sobczyk wyreżyserowała bezpłatnie. Po tym otwarciu przyszedł czas na realizację programu artystycznego nowej dyrekcji. Potrzeba oszczędności skłoniła teatr nie 30 tylko do wznowienia niektórych spektakli, co było zgodne z rzeczywistym życzeniem widzów, ale i do sięgnięcia po nowatorskie rozwiązania. Takim było chociażby wypożyczenie gotowych scenografii i oprawy muzycznej od innych teatrów lalkowych. Tę współpracę zainaugurowano przedstawieniem „Kuglarz w koronie", przeniesionym z toruńskiego Teatru „Baj Pomorski". Jednocześnie zespół „Tęczy" pojawiał się wszędzie tam, gdzie był oczekiwany i mógł nieść radość najmłodszym widzom. Małgorzata Kamińska-Sobczyk nawiązała współpracę z parafią pw. św. Jacka, oddziałem dziecięcym słupskiego szpitala, a w sali dyskoteki „Miami Nice" dzieci mogły bawić się na „Tęczowych" choinkach i imprezach mikołajkowych. Reaktywowała również kontakty zagraniczne. Ich początkiem był wyjazd w 1993 roku do zaprzyjaźnionego ze Słupskiem niemieckiego Flens-burga z przedstawieniem „Od Polski śpiewanie". Dwa lata później przyszedł sukces, jakim może się poszczycić niewiele polskich teatrów lalkowych. „Tęcza" została zaproszona jako jedyny reprezentant naszego kraju do udziału w Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Lalek „U Pietruszki" w Moskwie. „Szkaradkę" w reż. Mieczysława Abramowicza zaprezentowano na legendarnej scenie Akademickiego Teatru Lalek im. Siergieja Obrazcowa. Konsekwencją tego sukcesu był kolejny wyjazd do Rosji, a w następnych latach udział w festiwalach i przeglądach teatralnych (z sukcesami) w Europie, Afryce i Azji. Jednym z punktów programu artystycznego M. Kamińskiej-Sobczyk był zamysł rozszerzenia propozycji repertuarowych. - Teatry lalkowe mają liczne ograniczenia wynikające z adresowania swoich przedstawień do określonego widza - mówiła przed laty. -Dlatego i propozycje repertuarowe są ograniczone. Każda nowość natychmiast jest dostrzegana i pojawia się na scenie, szybko stając 31 się niemal klasyką. Chciałam to zmienić i dlatego spróbowałam swo-ich sił dramaturgicznych. Byłam również przekonana, że teatr powinien poruszać ważne problemy społeczne. Zabierać głos w dyskusji o nich. Taką ważną z punktu widzenia społecznego premierą był spektakl „Wielka draka o drogowych znakach" Jerzego Stasiewicza, zapoznający dzieci nie tylko ze znakami drogowymi, ale i z zasadami bezpieczeństwa na drodze. Sukces tego edukacyjnego przedstawienia zachęcił M. Kamińską-Sobczyk do autorskiego zajęcia się kolejnym problemem, z którym mogą zetknąć się nawet najmłodsi. Wzięła udział w konkursie na sztukę teatralną, ogłoszonym przez Polskie Towarzystwo Zapobiegania Narkomanii i jej „Podwórko marzeń" zdobyło I miejsce. Sceniczna realizacja tej sztuki przyniosła zespołowi uznanie publiczności i krytyków, a prezentowana była w wielu polskich miastach. Z biegiem czasu na słupskiej scenie lalkowej zaczęły pojawiać się kolejne spektakle autorstwa i w reżyserii Małgorzaty Kamińskiej-Sobczyk. Od tamtej premiery napisała ich ponad dwadzieścia. Wzbogaciły one także laury teatru przyznawane za poziom artystyczny i kunszt gry aktorskiej. „Baśń o...", zrealizowana w 1999 roku, zdobyła Nagrodę Główną Krytyków na V Małych Zdarzeniach Teatrów w Kłodzku, a także nominację do Atestu 1999, przyznawaną przez Międzynarodowe Stowarzyszenie ASSITEJ. Spektakl ten gościł także poza granicami Polski (w Kownie na Litwie i w Moskwie). Wyróżnienia na swoim koncie ma „Złote serce" (nagroda katowickiego oddziału ZASP podczas I Festiwalu Teatralnego Katowice - Dzieciom oraz nagroda za najlepszą scenografię podczas festiwalu teatrów lalkowych w serbskiej Suboticy). Wzrastająca renoma „Tęczy" pozwoliła obecnej dyrektorce na nawiązanie współpracy ze szkołami kształcącymi aktorów lalka- 32 rzy. Dzięki temu zespół wzbogacił się o wielu młodych twórców, a jego przekrój wiekowy pozwalał na realizację różnorodnych propozycji repertuarowych. Jedną z nich były „Metamorfozy" w reż. Krzysztofa Rau, które przyniosły „Tęczy" laury festiwalowe w Tunezji, pokazywane były także w Finlandii, Iranie, Turcji i Maroko, a w 2011 roku dostąpiły zaszczytu reprezentowania polskiej prezydencji w Unii Europejskiej podczas festiwalu w Indiach. Szerokie kontakty zagraniczne, zdolności organizacyjne i wciąż niewyczerpane zasoby pomysłów legły u podstaw realizacji kolejnych planów Małgorzaty Kamińskiej-Sobczyk. Tym razem potwierdzających pozycję teatru nie tylko w Polsce, ale i w Europie. W 2001 roku „Tęczy" przyznano prawo goszczenia w Słupsku cyklicznej imprezy, jaką był X Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek Krajów Nadbałtyckich, odbywającej się pod auspicjami UNIMA (Światowej Organizacji Lalkarskiej). Dwa lata później nad Słupię zjechały teatry uczestniczące w autorskim pomyśle dyrektorki „Tęczy", czyli w Międzynarodowym Festiwalu Teatrów dla Dzieci i Młodzieży Krajów Kandydujących do Unii Europejskiej EUROFEST 2003. Jeszcze dobrze nie zapadła kurtyna po ostatnim przedstawieniu tej udanej imprezy, a już rozpoczęły się dyskusje, a krótko po nich przygotowania do pierwszego Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek Krajów Unii Europejskiej EUROFEST. Odbył się on w Słupsku w 2006 roku i na nim zdecydowano, że będzie imprezą organizowaną w cyklu trzyletnim. W tym roku odbędzie się trzecia już edycja tego festiwalu, podczas którego ma się spełnić kolejne marzenie - powołanie Europejskiego Centrum Kultury Teatralnej dla Dzieci EUROCENTRUM TĘCZA. Małgorzata Kamińska-Sobczyk pozostaje wierna zarówno ideom założycieli „Tęczy", jak i swojej poprzedniczki. Wciąż 33 poszukuje nowych przestrzeni do zagospodarowania sztuką teatru i nie ustaje w poszerzaniu kręgu jej odbiorców. A że ona i jej zespół bezustannie borykają się z różnorakimi problemami, że walki o trwanie w pejzażu kulturalnym miasta wciąż nie widać końca - cóż, chyba i to jest schedą pozostawioną przez Elżbietę i Tadeusza Czaplińskich. 34 ODSŁONA VI Wrażliwość A J JSl * . K X